wtorek, 19 września 2017

Deszczowa pogoń za lisem

600km, 15..17.09.2017 (3 dni)

          Świetne spotkanie na Podkarpaciu. Przy odpowiedniej ekipie żadna pogoda nie jest w stanie popsuć dobrej zabawy.



Ogólnie pogoda nie rozpieszczała już z samego początku. W Warszawie wiało i było chłodno. Jedyne słońce jakie udało mi się uchwycić wyszło w Iłży, gdzie jest całkiem fajny zamek.

Remonty dróg za Iłżą. Tu, gdzie przydałby się deszcz by zamiatarka tak nie pyliła to go niema. W Ostrowcu spotkałem się z greenmanem i dalej pojechaliśmy razem.

Spostrzegawcze oko dostrzeże, że przewód do pompowania materaca idzie nie do pompki tylko do tłumika. ;)

Na miejsce dotarliśmy około 18:30. Spotkanie odbyło się na działce u Mira. Spore ranczo pomiędzy lasami, z dala od większych skupisk ludzkich a na jej teren prowadzi wąska dróżka wzdłuż dużego stawu po którym pływa stary rower wodny. Miejsce po prostu genialne na spędzenie każdej możliwej chwili wolnego czasu.

Od rana leje deszcz. Rower wodny pływa sobie samopas po stawie.

Droga dojazdowa wzdłuż stawu.

Na chwilę przestało lać.

To lecimy na pogoń za lisem!

Pogoń za lisem była pomysłem Mira, który zorganizował całą zabawę. Zorganizował on nam możliwość legalnego hasania motocyklami po wyznaczonym obszarze lasu, gdzie różne drogi były pooznaczane znakami o różnych kolorach. Posługując się tymi kolorami, należało odnaleźć miejsce w którym był ukryty lis. Na komendę 'start', ośmioro uczestników pogoniło w las i posługując się wyłącznie kolorowymi oznaczeniami dziesiątek poprzecinanych leśnych dróg, wszyscy w biegu szukali lisa. Bo konkurencja była na czas. Mimo, iż trasa nie była zbyt łatwa, szaol jako pierwszy znalazł lisa, chyba szybciej niż Miro się spodziewał. ;) Nikt się nie zgubił. Zabawa przednia.

Powrót z pola rozgrywki.

Miro mówi, że obok jest jakiś tor motocrossowy. No to jedziemy!

Cichy też jedzie!

Tor był. I to całkiem niezły.

Było kilka ostrych górek.

  

szaol i znaleziony przez niego lis, którego zabiera do domu.

Wróciliśmy na ranczo skosztować michę z Jurkowego kociołka. Micha była przepyszna. Wszyscy najedzeni, deszcz przestał padać to jedziemy dalej! Miro mówił "takie tutaj szutry...". Oto jego szutry..

Podjazd pod górę.

Lepsza droga była rowem.

Panie! Gdzie pan z tym motorem?!


Szutrów ciąg dalszy.


Chwilowy postój na stacji i uchwycony jedyny moment, gdy na pół godziny wyszło słońce.

Wracamy ze stacji. No ale przecież nie normalnymi drogami. Wyjechaliśmy zza zakrętu i zobaczyłem to. Cichemu oczy się zaświeciły. ;D


Ciekawe, czy Persil Green Power poradzi sobie z czerwoną bluzą Tucha.

Koniec świata. Dalej się nie da.

Że się nie da? Jak to się nie da?

Się nie da..? ;)

Wieczór na Mirowym ranczo. Gdy zaszło słońce, wyszły gwiazdy. Czyste niebo. Do czasu..

Rano non stop lało. W międzydeszczowej przerwie zwinęliśmy namioty. Przed wyjazdem gorący żur. Najlepsza rzecz, jaką może zaznać motocyklista z perspektywą 300 kilometrów w deszczu. Pożegnania. Było rewelacyjnie. Mimo pogody. Wyjeżdżam z Teedem w kierunku Warszawy.. Przez bite 200-250 kilometrów leje siarczysty deszcz. Bez ani chwili przerwy. Przeciwdeszczówki przeszły chrzest bojowy choć buty i rękawice bardziej przypominały namoczone szmaty. ;) Mimo dość trudnych warunków trasa szła dobrze. Motocykl wymył mi się z podrzeszowskiego błota niemal na błysk. Z Teedem rozdzieliliśmy się 3 kilometry od mojego domu, on sam pojechał dwie dzielnice dalej. Podzięki za spotkanie i trasy terenowe. Najlepsze zakończenie sezonu. ;)