niedziela, 11 stycznia 2009

Zimowy zlot Pingwina

09...11.01.2009 (3 dni), 838km

          Przemieszczając się przez otchłanie internetu trafiłem na informację o "Zimowym Zlocie Pingwina", który miał się odbyć w samym środku zimy na terenach dawnego toru motocrossowego w Świętochłowicach. Było kilka zdjęć z poprzednich lat. Klimat wydał mi się fajny. W jedną stronę miałem 300km. Zima w tym momencie trafiła się śnieżna i mroźna, ale zdążyłem nabrać doświadczenia w jeździe w takich warunkach, ponieważ Romet był moim podstawowym środkiem transportu i jeździłem nim przez cały rok.


Temperatura w dniu wyjazdu wahała się pomiędzy -9 a -11 stopni. Zapakowałem się w trzy kufry, zabrałem namiot i dwa zimowe śpiwory aby na miejscu móc włożyć jeden w drugi. Wyjazd odbył się z mojego ówczesnego mieszkania w Markach. Pierwsze kilometry, polną drogą na skróty szły zaskakująco dobrze.

Gdy wpadłem na ekspresówkę Warszawa - Katowice, temperatura mojego ciała unormowała się. Ubrany w kilka swetrów i par kalesonów, mając na zewnątrz przeciwdeszczówkę mogę powiedzieć, że było 'lekko chłodno'.

W pewnym momencie zobaczyłem radiowóz z którego policjanci łapali kierowców na prędkość. Gdy się do nich zbliżyłem, aż opuścili suszarkę z wrażenia. ;) Ale mnie nie zatrzymali, pojechałem dalej.

Parking na przedpolach stacji benzynowej. Kiedyś zatrzymałem się na nim upalnym latem. Teraz wszystko skute lodem.


W drodze pojawiła się pierwsza awaria. Urwał się kabel grzania prawej manetki. Z grzejącymi było całkiem nieźle, ale jak jednej zabrakło, jej brak zacząłem wyraźnie czuć. Mam do tego jeszcze handbary, ale w założeniu miały pracować razem z manetkami.


Gorąca herbata w jakimś barze. Pół godzinki przerwy na ogrzanie. Jak na razie idzie całkiem dobrze, ciuchy się sprawdzają, motocykl nie marudzi.

Dojechałem do jednego ze skrzyżowań w Świętochłowicach sporo po zmroku. Trochę pogubiłem się w mieście i stojąc na chodniku zacząłem wyjmować telefon, żeby skontaktować się z ludźmi ze zlotu. W tym momencie usłyszałem jakiś motocykl na drodze obok, który zawrócił i podjechał do mnie. "Na zlot Pigwina?". Zaprowadził mnie na teren zlotu. Cała impreza odbywała się na wielkiej górze, ale na dole atmosfera była już gorąca. Wyciął pod górę jak dzida a ja zostałem na dole. Jakimś endurakiem jechał. Zacząłem wjeżdżać, ale tylna opona zaczęła się ślizgać. W pewnym momencie nie szło dalej ruszyć a i cofać się było niewskazanym. Zobaczyłem, jak z góry leci do mnie kilku ludzi. Złapali za kufry i zaczęli mnie wciągać na górę. Potem złapałem więcej przyczepności i pojechałem już sam.

Znalazłem organizatora. Nazywał się Hop. Jak usłyszał, że przyjechałem z Warszawy na 125ccm to zaoferował mi duży namiot z kuszetką. Nie odmówiłem. ;)

Klimat zimowego ogniska. Ale nie zabawiłem długo. Po całym dniu takiej trasy padłem do spania jak zdechły.

Moje zimowe łóżko.

Herbata w termosie zamarzła.

Teren zlotu. Wysokie wzgórze na przedmieściach, dookoła porośnięte lasami. Wszędzie śnieg. Całe niebo jest w gęstych chmurach. Syberia. Tysiąc kilometrów do cywilizacji.

Na takie zloty raczej normalni ludzie nie jeżdżą. To też ich motocykle są również rzadko spotykane.


Jedyna opcja by na "Górę Zlotową" wjechał motocykl inny niż rasowy endurak.

Klimat pozytywny. Jest niska temperatura ale nikomu nie jest zimno. Wszyscy się grzeją przy jednym ognisku, siedząc na balach siana.


3/4 motocykli to tego typu sprzęty.


Zaplecze gastronomiczne.

Noclegownia. Większość namiotów jest porozbijana na sianie.


Motocykl z silnikiem diesel'a.


Zjazd z góry, na którą wdrapywałem się poprzedniego dnia po zmroku.



Kulig w wannie. ;)

..oraz wanna jako sanki. Skosi go czy nie skosi?

Skosił. Siedzą w krzakach. ;)


Suszenie butów. Dzisiaj wyjeżdżam. Przyjechałem tylko na jedną noc. Ale nie jadę do domu. Obiecałem pewnej koleżance, że ją odwiedzę. Mieszka ona.. na podkarpaciu.

Zatem w drogę, póki widno.

Jazda zimą na dalekich dystansach daje zdecydowanie nowe, nieznane wcześniej doświadczenia psychiczne. Wszechogarniający chłód, śnieg i mocno zachmurzone niebo potęguje uczucie człowieka niezwyciężonego, który jedzie w zupełnie nowych warunkach, dotąd nieznanych. Nieprzyjaznych i trudnych. To jak podróż w bardzo odległe miejsce. Choć w sumie, nie jest to tak daleko.


W końcu zapadł zmrok. Zimą szybko robi się ciemno. Nocą wrażenie jest tym bardziej wyjątkowe, bo widać ziemię dookoła, pokrytą jasnym śniegiem widocznym nocą. Jest wszędzie, po horyzont. Będąc niedaleko Tarnobrzegu skręciłem w złą stronę i pojechałem na nieczynną przeprawę promową. Kilka kilometrów jazdy po nieodśnieżonej drodze by zobaczyć pustą rampę. ;) Zdjęcie wyżej jest właśnie z tego miejsca. Zatem nawrotka i dookoła, przez most.

W drodze urwała mi się dźwignia zmiany biegów. Odczepił się seger i spadła z trzpienia. Gdyby obie manetki mi grzały, nie byłoby problemu ale prawą dłoń miałem trochę zmarzniętą. Założyłem dźwignię i owinąłem rowek segera kawałkiem drutu. Jak się okazało, patent dotrwał aż wróciłem do domu.

Późnym wieczorem dojechałem do Marty, która mieszka niedaleko Stalowej Woli. To są momenty, w których ciepły posiłek jest czymś najlepszym, co może człowieka spotkać. ;) Rozmawialiśmy kilka godzin, po czym padłem na łóżko i zasnąłem.

Lód na kufrze.

Następnego dnia wyjechałem około południa. Szła dobrze. Jedynym minusem była uszkodzona manetka, która nie grzała. W pewnym momencie, gdy było już ciemno zauważyłem, że zaczynam tracić czucie w jednym palcu. Zacząłem pukać nim w manetkę i nie czułem go (!). Zdenerwowało mnie to. Uznałem, że muszę się zatrzymać, jak tylko będzie taka możliwość. Możliwości jednak nie było, była sama droga poza miastem, nawet z poboczem krucho. Jechałem więc dalej pukając palcem w manetkę. Po chwili czucie zaczęło wracać. Od tamtej pory co jakiś czas w trakcie jazdy robiłem "gimnastykę dla palców".

Podsumowując, wyjazd był jednym z ciekawszych. I przy odpowiednim przygotowaniu taki wyjazd jest jak najbardziej do zrealizowania. Dopóki niema lodu na drodze to można jechać.