poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Zlot Romeciarzy w Ustrzykach Górnych i wyjazd w Kaukaz Południowy, do Turcji i na Cypr

23.06...01.08.2011 (40 dni), 13 070km

          Długa i daleka podróż do Azji Mniejszej w którą pojechałem na swoim sędziwym Niebieskim Romecie, który w dniu wyjazdu miał już przejechane ponad 50tys km. Podróż zaczęła się w Ustrzykach Górnych, gdzie spotkałem się z Pawłem który później jechał ze mną przez większość trasy. Głównym celem podróży było dojechanie do podnóży Góry Ararat. Ponadto przejechaliśmy przez Trasę Transfogaraską w Rumuni i Cieśninę Bosfor w Turcji. Udało nam się wjechać Armenii i Gruzji, gdzie przejechaliśmy całą "Drogę Wojenną" aż do granicy z Rosją. Znaleźliśmy się na terenie działań wojskowych w Turcji i przeprawiliśmy się promem na Cypr, na który prom powrotny spóźnił się o.. jeden dzień. Gdy już sam wracałem z Turcji przeprawiłem się przez Cieśninę Dardanele i przejechałem całą dawną Jugosławię. To była wyjątkowa podróż.


Ze względu na to, że Paweł mieszka ponad 500km ode mnie, jako punkt zbiórki wygodny na wyjazd z kraju wyznaczyliśmy spotkanie romeciarzy w Ustrzykach Górnych. Miałem tam około 450km drogi więc trasa zajęła mi większość dnia.

Już niedługo po wyjechaniu z domu musiałem zakneblować śrubę klamki sprzęgła izolacją. Drgania które silnik przenosił na resztę motocykla powodowały, że śruba samoistnie się.. wykręcała.


Prom na Wiśle, którym się przeprawiałem.


Nadchodzą góry.

Początek dużej pętli bieszczadzkiej.



Dokładnym miejscem spotkania romeciarzy był ośrodek Kremenaros w Ustrzykach Górnych. Przyjechałem tam dzień wcześniej i spotkałem tam fajną ekipę ludzi z którymi świetnie się bawiłem. Spotkałem tam też Josypa który jak się okazało też przyjechał dzień wcześniej.


Pieśń o Gagarinie..


Później biesiada przeniosła się na ognisko.



Poranek. Na zewnątrz leje deszcz. A ja robię sobie na śniadanie owsiankę.



Romeciarze zaczęli się zjeżdżać. Zander! Przyjechał do Ustrzyków Górnych z Polic za Szczecinem! W jedną dobę! 950km! Na Romecie R150! Nieźle.

Jeden z romeciarzy przywiózł ze sobą bęben indonezyjski. Nieźle wymiatał. Graliśmy razem! Gdyby nie przepona to w następny dzień z gardłem byłoby ciężko.

Zlotowe ustawianie luzów na zaworach.





Urwany wspornik wydechu u Zandera zastąpiony drutem z ogrodzenia.






Niedziela. Dzień powrotów. Wszyscy się pakują i wyjeżdżają z powrotem. Wszyscy, oprócz dwóch. Ja z Pawłem zostaliśmy ostatni w ośrodku.

Gdy już mieliśmy wyjeżdżać zauważyłem, że poluzowały mi się śruby tylnej zębatki. Wtedy nakrętka wpada do bębna i charakterystycznie hałasuje. Żeby przykręcić ją na nowo trzeba zdjąć koło i wyjąć zabierak. 

Zdejmując koło zobaczyłem, że łańcuch jest w tragicznym stanie! Ma pęknięte ogniwo! Jak to możliwe, że na nim tutaj dojechałem? Nie wiem. Ale tak się złożyło, że miałem drugi łańcuch ze sobą. ;) Wiedziałem, że ten już trochę przejechał i w trakcie wyjazdu może się skończyć, ale nie domyślałem się, że może mieć popękane ogniwa. Nowy łańcuch był trochę dłuższy i zakresu do naciągu zostało niewiele. Ale tym będę się już martwił, jak ten zakres się skończy.

Bar w Ustrzykach. Ostatni posiłek w Polsce.

Ukraina. Granicę przekroczyliśmy w Krościenku. Na szczęście tamtejsze przejście graniczne ma uproszczone procedury. Niema biegania od okienka do okienka, wypisywanych deklaracji ani "żółtych karteczek". Jest tylko jedno okienko z polskimi pogranicznikami i drugie z ukraińskimi którzy pytają o papierosy, wódkę i cel podróży. Tzn. gdzie dokładnie jedziemy. Mówimy, że do Rumunii. Odpowiedź błędna. Gdzie jedziemy? Wybieramy na mapie wioskę graniczącą z Rumunią. Tutaj jedziemy! - OK.




Ukraina. Piękna Ukraina. Mam satysfakcję z tego, że przez nią jechałem. Kiedyś już próbowałem wjechać do UA ale chyba trafiłem najgorsze przejście i po kilku godzinach spędzonych na rogatkach musiałem zawrócić.




Pierwszy nocleg na obczyźnie. Ukraina. Miejsca do obozowania są tu wszędzie.


Jedyne co po sobie zostawiamy to wygniecioną trawę.






Stare lokomotywy typu "Gagarin". ;)

Tam jedliśmy.


Piękna Ukraina.












Ogrom pustych przestrzeni.


Romet idzie! Idzie jak przecinak!

Rumunia. Przejście przez granicę nie sprawiało problemów. Celnicy pytali o wódkę, papierosy i narkotyki. Wystarczyło powiedzieć, że nie mamy. ;)

Psy parkingowe.


Trasa Transfogaraska. Niestety trafiliśmy na fatalną pogodę i nic nie było widać..

..no "trochę" nic, bo coś tak jednak można było zobaczyć..


Będę musiał tutaj przyjechać jak będzie bezchmurne niebo.

Od kiedy wjechaliśmy do Rumunii leje deszcz. Jadę w gumowych rękawicach bo moje motocyklowe już dawno przemokły.



Most przez wodospat. Bajkowy. A jaki huk z tej wody!



Charakterystyczny styl Rumuńskiej architektury. Zapożyczony chyba z jakichś horrorów.



Niedługo trzeba było czekać by łańcuch założony w Ustrzykach zaczął się wydłużać. Tylne koło było odsunięte do samego końca a mimo to luz zrobił się tak duży, że łańcuch zaczął przeskakiwać na zębatkach. To zły znak. Skręciłem więc do najbliższego warsztatu samochodowego i poprosiłem mechaników o szlifierkę. Wyciąłem dwa ogniwa i złączyłem łańcuch na nowo. Zakres naciągu wrócił na sam początek. Rumuńscy mechanicy pomogli nam bardzo chętnie, udostępnili swoją łazienkę i chętnie z nami rozmawiali, choć mówiliśmy różnymi językami. Nie chcieli żadnych pieniędzy za pomoc. Bardzo fajni, przyjaźni i pozytywni ludzie.














Niebo zaczęło się zmierzchać więc pora na znalezienie jakiegoś noclegu. Skręciliśmy w boczną drogę w las. Droga była strasznie namoknięta, miała ogromne i głębokie kałuże ze śliskim dnem. Było jej tak kilka kilometrów. Nie wiadomo jak jest długa ani dokąd wiedzie. W międzyczasie zrobiło się już kompletnie ciemno więc przy pierwszej okazji zjechaliśmy z tej drogi w trawę i rozbiliśmy namioty na przemokniętym mchu.

Te zdjęcia zostały już zrobione rano. Od rana lekko mży.

Obóz rozbijany nocą.

Przez takie kałuże przedzieraliśmy się w nocy. Całe szczęście, że zabrałem ze sobą gumiaki. ;)









Deszcz. Non stop deszcz. Nie wiem czym to było spowodowane, może woda dostała się gdzieś do paliwa, może instalacja zapłonowa zamokła ale motocykl zaczynał mi gasnąć. Nie chciał wchodzić na obroty. Po rozpędzeniu go do maksymalnej prędkości trochę mu przechodziło.


Przydrożne stoły.



Wieczny deszcz.


Obóz w górach. lało wieczorem, lało w nocy i rano też lało. Przeczekaliśmy tak dwie godziny.. dalej lało. Niema co czekać, trzeba się zwijać i jechać dalej. Tam gdzieś musi być słońce!




Słońce! Człowiek się cieszy. Rękawice aż parują!


Chwila słońca. Po trzydniowym deszczu. Całe szczęście bo mój samochodowy atlas europy który mam w tankbagu już zaczął mi gnić.

Dunaj. Widać na skałach dokąd dochodzi poziom wody.

Tama na Dunaju i elektrownia wodna.

Na szczycie elektrowni stalowa postać z piorunami w rękach.


Tama. Sporawa.



Przez tamę biegnie droga. Która wychodzi z tunelu.


Bułgaria! Granicę przekroczyliśmy mostem.

Wymiana oleju. W podróży to tak średnio co 3tys km.

Śniadanko. Pogoda średnia.. będzie padać..?

Mój bukłak na wodę.



A jednak! Jednak jest słońce!

Źródełko obserwuje.

A jednak deszcz wrócił. Co z tym deszczem się dzieje?




Było jeszcze dość wcześnie ale przejeżdżaliśmy przez tak urodziwe polany że zrobiliśmy sobie pół dnia przerwy w jeździe. Rozbiliśmy obóz o 15'stej.

Znowu leje..

Wieczorem wyszło słońce.


Posterunek Policji?








Morze Czarne po lewej!






Turki za jeden kilometr. Znowu leje. Ja nie mogę. Kiedy w końcu ten deszcz się skończy?

Zbiorniki na benzynę.

Przejście graniczne z Turcją wygląda jak jeden duży plac z wieloma różnymi lokalami w których niema żadnej organizacji. Niema żadnego utartego schematu gdzie trzeba iść i co dokładnie trzeba mieć. Miesięczną wizę wielokrotnego wjazdu można kupić na granicy, kosztuje 15$ albo 10€ ale co potem, to już zależy od tego na ile pogranicznicy są wyspani. Jednak od okienka do okienka aż w końcu udało się zebrać wszystkie pieczątki i podpisy i przejechaliśmy przez ostatni szlaban.

Turki! Ogromny kraj stanął z otwartymi drzwiami.

Granicę przekraczaliśmy na drodze E87, celowo by nie przebijać się przez główne, tranzytowe przejście pomiędzy Europą a Azją. Pierwsze kilometry w Turcji powitały nas dobrymi drogami z jakiejś ubitej masy żwirowej.


Obiadokolacja. Polski makaron. Polski sos. W rosyjskiej menażce. Na Tureckiej ziemi.


Wypalona łuska po shotgun.

Żwirowa droga zmieniła się w polną.



Pierwszy nocleg w Turcji, z 50km od Cieśniny Bosfor. Miejsce niezwykłe. Ogromne połacie ziemi pokrytej niską trawą z wystającymi z ziemi skałami.


Rano jest ciepło! słońce grzeje!




Strażnik rejonu. Spaceruje po okolicy i pilnuje porządku.








Turecki parking przy niewielkiej drodze.


Przydrożna sprzedaż arbuzów.

Stambuł!

Niedaleko Stambułu, nad morzem znaleźliśmy kemping. Pora chwilę odpocząć.



Drugi dzień i od rana świeci słońce! Już lubię Turcję.






Parkingowy pies.

Kamper. Najwyraźniej już w drodze powrotnej. Niestety nie było nigdzie w pobliżu właścicieli. A szkoda.

Plaża kilkaset metrów od parkingu.




Zapakowany. Ciuchy się suszą. Można ruszać!

Czy to połączenie spełnia normy o bezpieczeństwie połączeń elektrycznych?



Puste przestrzenie.



Piec do chleba! Gdzie dziś taki znajdziesz w Polsce?




Tureckie wybrzeże Morza Śródziemnego.







Obiadek.








Tureccy motocykliści. Mijaliśmy się na drodze. Zawrócili i dogonili nas. Zatrzymaliśmy się gdzieś na boku. Gadaliśmy z pół godziny. Pozytywni ludzie. :)

Obóz rozbity późno po zmroku. Zmęczenie było już wysokie.

Nieopodal obozu stał ten budynek. Rano okazało się, że jest niezamieszkały.

Turcja i roboty drogowe. Tam takie prace idą pełną parą. Koparki z łyżkami o największej pojemności, ciężarówki podstawiające się jedna za drugą. Niema ani chwili przestoju. Robota wre! Nie to co u nas..









Wrak statku wyrzucony na brzeg. Nieźle?

Częściej pod górkę niż z górki.

I te wszystkie winkle wycinała stara śmieciara.


Fabryczna opona od Rometa. Jest z twardej gumy więc na śliskich drogach przyczepność jest słaba ale na Turcję jest w sam raz. Przyczepność jest dobra dzięki żwirowanym drogom a twarda guma prędko się nie zetrze. Normalne opony na tych drogach lecą jak w Skandynawii. Żywotność 3 razy krótsza niż przy jeździe w PL.




Oni te drogi na serio robią z rozmachem. To wszystko zostało zsunięte ze skarpy przez spychacze. Nie wiem, chyba autostradę tu budują.




Żródełko. Mówi się, że Turcy to brudasy. A powiedz ty, ile razy dziennie myjesz nogi? Bo oni kilka razy dziennie.

Niezła plaża. Otoczona z obu stron górami.




I taka droga ciągnęła się przez jakieś 200km. Jak nie więcej.




Chodzą sobie po drodze. Jak jeże u nas.






I ciągle te remontu dróg. Ale z jakim nakładem. Mają kasy.


Kolejny nocleg w trawie między choinkami. W Turcji jest też sporo miejsca, nie trudno znaleźć miejsce na dziko.





Poranny wyjazd z kryjówki, wpierw na polne drogi.


Pola wrzosowe.




Znów shotgun. Ciekawe, jak tutaj wygląda kwestia posiadania broni przez obywateli.

Pieczara. Grota wykuta w skale. Ciekawe, ile wieków temu tam powstała.


Broń krótka? Pociski gazowe? Może jednak nie jestem ciekaw, co tutaj się działo. ;)

Samsun. Odległe miasto na wybrzeżu Morza Śródziemnego. Jeszcze długie 269km. A to dopiero będzie połowa Turcji! Ale ten kraj jest wielki.



Tureckie mleko. Pójdzie w parze z polską owsianką!




Stare chaty rybaków. W Turcji nie trzeba bawić się w repliki. Takie zabytki stoją sobie same.



Przeciętna stacja benzynowa przy większej drodze.


CeZeta! Serce się raduje. :D

Z kolejnym noclegiem był już lekki kłopot bo wjechaliśmy w region rozwinięty turystycznie. Małe miejscowości, kurorty wypoczynkowe i tereny prywatne. Ale co, my nie znajdziemy noclegu na dziko? My? Nocleg znalazł się na skraju morza, zaraz przy sadzie z jakimiś drzewkami uprawnymi.


Ekspresówka. Jedziemy cały czas na wschód, w stronę Gruzji.

Cienia niewiele.

Nie wiem jak to działa, może są to jakieś chwyty prawne czy podatkowe ale w Turcji jest całe mnóstwo niedokończonych budynków w których jest zamieszkałych tylko niewielka część mieszkań. Stoi pięciopiętrowy blok a zamieszkałe jest tylko ostatnie piętro. Niżej niema nawet ścian. Dlaczego?


No z obozem był tym razem większy problem. Wbiliśmy więc w GPS jakąś wiochę w głębi lądu i po jakichś 20-30km znalazło się ładne pole. Chyba nawet do gry w siatkówkę. ;)

Oto dwójka zawodników.

Rano pojechaliśmy tą drogą dalej.

Niezłe skarpy. Bez barierek, słupków ani odblasków. Zajrzałem w dół. Nie było żadnych rozbitych samochodów.


Aż dojechaliśmy do tego.

Zamek nazywa się Zilkale. Jest położony 750m. n. p. m. i 100m nad rzeką, która płynie tuż obok.







Mostek w drodze powrotnej na główną trasę.





Dotarliśmy do Gruzji. Z przekroczeniem granicy nie było większych problemów. Przejście graniczne wygląda jak terminal w porcie. Dwa okienka i droga wolna. Jesteśmy w Gruzji!


Krowy chodzą po drogach. Nawet nikt na nie nie trąbi.

Wygłodniałe psy z żebrami na wierzchu.

W Batumi spotkaliśmy się z Intrem i Zosią którzy przyjechali tutaj na MZ500. Zatrzymaliśmy się w tym samym ośrodku. Tzn "ośrodku".. kobieta ma większy dom więc parter najmuje jak ktoś jest chętny. ;) Do dyspozycji mieliśmy zamykane podwórko na którym spokojnie mogliśmy postawić motocykle. Cena za jedną dobę to w przeliczeniu na złotówki około 30zł/os. Po południu poszliśmy na miasto do jednej z knajp, którą Intr z Zosią wcześniej już obczaili. Podawali tam gruzińskie danie, którym były ogromne pierogi z mięsem, które wewnątrz pieroga było zanurzone w rosole. Ciekawe. Ale bardzo dobre. Do tego dużo piwa. Dyskusje nie miały końca.

Kolejny dzień. Krowy są wszędzie.

Bieda.


Sklep spożywczy.

ZIŁ!



UAZ! :)







Znowu ZIŁ. Mają tego tam od pyty.

Ta droga na mapie jest drogą czerwoną. Czyli krajowa międzymiastowa.



Zabytek. Choć nie zdziwiłbym się gdyby był na chodzie. Czasem widzę tam takie trupy, że w PL byłyby już dawno zezłomowane. A tam działają i pracują.


ZIŁ pick-up.



Zawalony most.


Tak, ta droga to nadal zwykła "krajówka". 

Kamienie są wielkości słoików po ogórkach. Dobry teren. Choć opony dostają po dupie. Tutaj przydaje się twarda guma.


Obóz w Gruzińskich górach.

UAZ! Ale sprzęty. Jak w Rosji.

Wjeżdżając do Turcji i wszędzie dalej założenie mieliśmy takie by jeść wyłącznie żywność paczkowaną. Po kilku dniach jednak zrezygnowaliśmy z tego założenia i jedliśmy wszystko jak leci. Nawet ciastka, które po zapłaceniu babcia w małej kanciapie robiła własnoręcznie. Były pyszne. Okrągłe, tureckie chlebki. Są tak dobre, że można jeść je same, bez niczego. Jedyna konsekwencja to lekkie rozwolnienie, które towarzyszyło mi nie dłużej niż jeden dzień.

Jeżdżąca stacja benzynowa.

Myślę, że u nich to jeszcze z 10 lat popracuje.







Nieoczekiwanie wyłonił się zza zakrętu.

Na przedmieściach stolicy.





Gruzińskie piwo o nazwie Ararat.

Obóz na skraju gór. Widoki pierwsza klasa. Początek słynnej "Drogi Wojennej".


Kolejny zameczek który nieoczekiwanie wyłonił się zza zakrętu.






To jest moi mili stacja benzynowa. I Paweł na niej tankował. ;)

Całe stada krów. Dlaczego one siedzą na ulicy i jeszcze do tego na moście? Osobówki rozpychały je zderzakami by móc przejechać. Trąbienie.. heh.. można sobie trąbić.. ;)




Grześ w Pancernych miał rację. W Gruzji to są dopiero góry.

Drabina Trolli. Jak widać, nie tylko w Skandynawii.




Jeden z punktów obserwacyjnych na Drodze Wojennej.

Niesamowite góry. I niesamowita trawa, która je obrasta. Nawet skalne fragmenty.



Rozpychania się pomiędzy krowami cd.

Nam ustępują drogi. Lubią motocyklistów. ;)



Przyzwyczajony byłem, że tunele są dość newralgicznym odcinkiem drogi i zazwyczaj są robione tak, by nic w nich się nie działo. Tak jest we wszystkich bardziej rozwiniętych krajach. Ale nie tutaj. Nie w Gruzji. W Gruzji tunele które mają po kilkaset metrów potrafią być: 1. nieoświetlone wewnątrz; 2. iść po łuku; 3. mieć dziury po których można zgiąć obręcz; 4. mieć w środku krowy! Tak, krowy. W nieoświetlonym tunelu. Idą tam, bo jest chłodniej..



Ale drogi są ekstra. Pierwsza klasa. Można by tak nimi jeździć i jeździć.




Przejechaliśmy przez miejscowość Kazbegi i jedziemy dalej. To już końcówka Drogi Wojennej.


2 Lari i 2 Euro. Zauważacie podobieństwo..? Zdjęcie wykonane na stole jednej z Gruzińskich knajp. Zatrzymaliśmy się tam na pierogi. I były pierogi. Chyba lepsze niż w Polsce.







Na zdjęciu widać wspominany wcześniej punkt obserwacyjny.


Ukraiński sok jabłkowo-bananowy kupiony w Gruzji. Pyszny. Jedzenie na wschodzie jest świetne. Bardzo dobre. Lepsze niż w PL. O zachodzie już nie wspominając.

Odwiedziny zamku w drodze powrotnej.





Ostatni nocleg w Gruzji. Rozbiliśmy się na łące niedaleko rzeki przekonani, że w pobliżu niema żadnych ludzi. Bo nie było. Później jednak okazało się, że są. ;) Dwóch robotników którzy w ciągu dnia pracowali nad rzeką wracali pieszo przez pole. I szli centralnie na nasz obóz. Gdy na nas trafili i dowiedzieli się, że jesteśmy z Polski, jeden z nich wrócił do swojej pakamery gdzie siedziała reszta i przyniósł butelkę ichniego bimbru który przy namiotach i motocyklach wypiliśmy w czwórkę. Dobry bimber był. Własnej roboty. ;)





Cysterna z Iranu. Rejestracje w dwóch językach.













Armenia! Na granicy kupiliśmy wizy na 30 dni, które w przeliczeniu na polskie pieniądze kosztowały nas kilkanaście złotych. Przejście było na płaskiej i bardzo wysokiej wyżynie. Niemal 2000mnpm. Drzewa już tutaj nie rosły. Pomimo lekkiego zamieszania na granicy pogranicznicy obsługiwali nas miło i starali się aby operacja przeszła jak najsprawniej. A, i jeszcze jedno. Pomiędzy Gruzją a Armenią jest kilkukilometrowy pas ziemi niczyjej. Nie wolno się na niej zatrzymywać. Chodzą tam uzbrojeni żołnierze. Jeden z takich mnie zatrzymuje. O co mu może chodzić..? Podjeżdżam do niego a on daje mi do zrozumienia, że.. chce zrobić sobie zdjęcie na Romecie. ;)

Pierwsze kilometry w Armenii. Sprzęt? Jeszcze gorzej niż w Gruzji. Jeszcze chwila i wrócimy do obrabiania pola przy pomocy koni..



Niezwykłe pofałdowania terenu. Jak na jakiejś makiecie.




Łada. Tutaj jest ich najwięcej.


Yerevan! Stolica Armenii!

Pustki. Nawet trawa tutaj nie chce rosnąć.





Przydrożny parking.

Przejazd kolejowy. Szlabany opuszczone. ;)

Nocleg pomiędzy wystającymi z ziemi skałami na lekkim wzgórzu ogromnej polany. Przyjemne miejsce. Wręcz bym powiedział, jak stworzone pod obozowanie.

W oddali widać miasto.

Słoneczny poranek.

I droga wyjazdowa z miejsca obozowania.

Ktoś wie, co tutaj jest napisane? Może to informacja, że niedługo jest urwisko i koniec drogi?

Wołga!


Te przestrzenie są wręcz.. schizujące..


Jak wszędzie, tam też ludzie dzielą się na biednych i bogatych.


Czy to nie jest Zaporożec? :D

CPN. Nie chcą lać do pełna. Trzeba najpierw zapłacić a potem za tyle naleją. A skąd wiedzieć ile wejdzie..? Trzeba jakoś "na oko"..




Studzienki w drodze bez dekli.




Dom zrobiony ze starego zbiornika po benzynie. Popularny jest w Armenii LPG. Stacji z gazem jest wręcz więcej niż z benzyną. Ciekawe. W Turcji jakoś niewiele tego było.

Jezioro Sevan. Jest położone na wysokości 1900mnpm.




A to jest chyba Moskwicz. Widać, że przedni błotnik jest już z kompozytu, drzwi też się chyba nie domykają. ;)






Nocleg nad jeziorem, niedaleko drogi M14.


Znowu nakrętki wpadły do bębna. Znowu zdejmowanie koła. Dałem teraz po dwie. Może to coś pomoże.


Opuszczona stacja benzynowa?


Most kolejowy. Ciekaw jestem widoku, gdy jedzie nim pociąg.



Pieczywo to oni mają najlepsze na świecie.




Chyba nie zmieścił się w zakręcie. Ale drzwi otwarte więc pewnie przeżył i wyszedł.

Stara szopa. Ktoś tam w ogóle jest? Takich obiektów jest tutaj na pęczki.



A to jest opuszczony zakład przetwórstwa miedzi w Alaverdi.













Wracamy do Turcji! Przejście granicy poszło gładko. Tylko pytali mnie, jak mi się w Gruzji podobało. No oczywiście zachwalałem. ;)









To jest jazda!








Czerwony piach?

Jak on się nie dyga, że ta góra na niego nie zleci?

Ponad 140km żwiru. Gruby, gęsty, czasem mocno utrudniał jazdę. Męczący, szczególnie na tak dużej odległości. Ale co w drodze spotykamy? Rowerzystów! Jak oni sobie dają radę z tą drogą, skoro motocyklem ciężko jest jechać?!








Tutaj się zaczyna prawdziwa Turcja. Kaniony jak w USA.

I jest Góra Ararat! Chura! Główny cel osiągnięty! Góra jest ale też i sporo woja. Skoty pochowane w krzakach siedzą i obserwują.

Nocleg przy drodze. Zeszłego dnia wjechaliśmy w obszar działań wojennych. Wojskowe rogatki zatrzymywały wszystkie pojazdy. Sprawdzali, legitymowali. Były strzały i stojące czołgi z odwróconymi lufami w stronę Armenii. Napięta tam jest sytuacja. Poza tym region zamieszkiwany przez Kurdów. Mijałem człowieka na koniu z przewieszonym karabinem przez plecy. Gdy jechaliśmy po zmroku Pawłowi przeleciał tuż przed przednim kołem kamień wielkości głowy. Gdyby na niego wpadł, gleba gwarantowana. Do mnie jeden z "parkingowych ludzi" udawał, że strzela z patyków które z dala wyglądały jak broń. Gdy się nie zatrzymałem i go mijałem, rzucił patyki na ziemi i rozłożył ręce jakby z pretensją, że się nie zatrzymuję. Niebezpieczny region albo/i niebezpieczny okres. Jechaliśmy tak nocą dość długo szukając jakiegoś hotelu czy motelu by nie nocować "tak o". Żadnej noclegowni jednak nie znaleźliśmy, w końcu więc zjechaliśmy z drogi i padliśmy na glebę jak martwi ze zmęczenia. Ja jeszcze rozbiłem namiot, Pawłowi nawet na to nie starczyło sił. Wstaliśmy o 3:30 rano, tak jak słońce tam o tej porze roku wstaje. Żeby zbytnio się nie rzucać w oczy.


Wyjazd na drogę.


Wjechałem w krowie gówno. Co prawda niechcący, ale musiało być bardzo świeże, bo zachlapało mi cały motocykl.

Buty i spodnie też. Na szczęście jest to BIO gówno. Sama trawa.

Po południu znaleźliśmy kemping nad Jeziorem Van. Obok była restauracja, kible. Pełen wypas. Zrobiliśmy sobie pół dnia przerwy. By odpocząć, wykąpać się, wyprać.


Jeszcze poprzedniego dnia przyszedł do nas zarządzający ośrodkiem i zaczął wypytywać Pawła o przekonania wzg. wiary. Mówił, że Islam jest dobry. Że jeśli chcemy, możemy się obrzezać. Co?!? Nie skorzystaliśmy. ;)

Prawie jak w Maroku.

Tutaj też są prace drogowe. Żeby w Polsce tak budowali drogi jak tutaj to byśmy mieli lepsze autostrady niż Niemcy.


Postój przed barem.




Poprzestrzeliwane drogowskazy. Lubię ten klimat. ;)

Zeszłego dnia był lekki problem ze znalezieniem noclegu bo ze względu na niepewny poziom bezpieczeństwa (tym razem mi przeleciał kamień prosto przed przednim kołem) woleliśmy zagrzebać się z obozem w jakimś mniej widocznym miejscu. Znalazłem więc miejsce z pozoru lekkim zjazdem w dół. Dopiero jak zaczęliśmy zjeżdżać okazało się, że zjazd jest znacznie bardziej stromy i niema już odwrotu. Zjechaliśmy więc na sam dół. Miejscówka była. Dobra, niewidoczna. Tylko, że 10 metrów obok.. szły tory kolejowe. I co pół godziny jeździł pociąg.

Nie wiem jak to możliwe, ale pociąg nie zbudził mnie ani razu. Jedynie dziwne uczucie było gdy jeszcze nie zasnąłem i gdy pociąg nadjeżdżał. Takie, jakby zaraz miał mnie rozjechać.


Morele! Ile? :)



Tak wygląda zakaz poruszania się w wydaniu tureckim.



Stacja benzynowa. W Islamie przybysz z daleka jest darem od Boga. Zatem wszelkich podróżników traktują bardzo serdecznie. Dostaliśmy orzeszki i paluszki ze stacji za free. No i musieliśmy z nimi coś wypić. Paweł powiedział po angielsku że chce kawę, ja że chcę herbatę. Przynieśli dwie kawy. O nie.. Ja kawy nie pijam, nigdy kawy nie pijałem, nie lubię kawy i mi nie smakuje. Ale wzrok tych turków był tak przeszywający, że wolałem nie odmawiać. I wypiłem. Ble. Jeszcze turecka to taka siekiera. No ale co zrobić. Dobrze, że nas nie poczęstowali byczymi jądrami.




Jeden z najlepszych widoków.


Awaria. Padła tylna lampa. Oderwał się przewód od oprawki. Trochę izolacji, trytytki, patentu i zrobione.



Chciałbym móc jeździć tą drogą częściej.

TIR wiezie TIRa?



Kemping nad śródziemnym. Przyjechaliśmy do miejscowości Anamur sprawdzić, po ile chodzą bilety na prom na Cypr.

Nad morzem to jest ładnie.




Bilety na Cypr są po 200lirów. Cena akceptowalna. Tylko najbliższy prom wypływa wieczorem. A my mamy przedpołudnie. No więc sobie zwiedzamy.

Honda CG125. ;)



Silnik identyczny jak w Romecie. Jakby tutaj padł, nie trudno by było o drugi.


TIR z napisem Allah Korusun.

Przejście graniczne w porcie. Wygląda jak jakaś baza wojskowa w Nevadzie.

Urwała mi się płytka z regulatorem napięcia. Przez jakiś czas jechałem z wiszącym na kablach.

Jest i statek. Ale najpierw trzeba dopełnić formalności. A to co się tam działo przebiło wszystkie dotychczasowe przejścia, przez jakie przechodziłem..

Ludzi tłum. Wszyscy się pchają. Wszyscy odsyłają gdzieś indziej albo do końca sami nie wiedzą, gdzie trzeba iść. Pieczątki i podpisy w zwielokrotnionych ilościach. I jeszcze opłata "za rampę". Sajgon. Na przejściu w Maroku był większy porządek.



W końcu się udało. Ale łatwo nie było. Wjechaliśmy po tej rampie, którą widać na zdjęciu wyżej.






Takie statki pływały sobie dookoła.

Łodzie podwodne?






Na przejściu granicznym na Cyprze Tureckim jeszcze większy burdel niż po tamtej stronie. W dodatku trzeba wykupić dodatkowe ubezpieczenie by przejechać część Turecką Cypru. Bo Zielona Karta tego nie obejmuje. Nikt nic nie wie, wszyscy gdzieś odsyłają. Wszyscy wszystko mają w dupie. Sajgon jakiego świat nie widział.


Jakby tego było mało, po przejechaniu 20 kilometrów, bo tyle ma droga która wiedzie przez Cypr Turecki, dojechaliśmy do Cypru Cypru. Tego unijnego. Zgodnie z zasadami UE, wszyscy jej obywatele mogą jeździć swobodnie pomiędzy tymi państwami na podstawie dowodu osobistego. Ale nie na Cyprze. Tutaj żądają od nas pełnej dokumentacji pobytu (wykazanie określonych kwot pieniędzy, rezerwacji w hotelach i tak dalej, wszelkie dane wraz z nr paszportów i nr VIN motocykli). Dyskusja robiła się coraz bardziej zacięta. Aż w końcu Paweł wyjechał z tekstem, że dzwoni do ambasady. Wtedy pogranicznicy zmiękli i dalsza odprawa zajęła 10 minut. Wjechaliśmy na Cypr a celnicy życzyli nam przyjemnego pobytu. Dlaczego? O co im chodziło? Co takiego się stało? Nie wiem. Może mieli uraz do Polaków. Albo do motocyklistów.



Cypr! Nie spodziewałem się, że tutaj będę. Najlepsze są podróże podczas których jedzie się w miejsca, o których się nie myślało będąc jeszcze w domu. Może trochę się traci, może można było się do tych miejsc przygotować. Ale z drugiej strony podróżowanie bez większego przygotowania ma większy smak odkrywania i poznawania nieznanego.



Kupiliśmy dobę namiotową na kempingu. Rozbiliśmy namioty, zrzuciliśmy bagaż i pojechaliśmy pustymi motocyklami polatać po wyspie.


Widoki były świetne. Upał nieziemski. Taka temperatura to jak przynajmniej dla mnie, przesada. Jadąc prostą drogą miałem wrażenie jakby stał obok mnie stary, rozgrzany autokar i buchał gorącym powietrzem.





Słynna "Skała Afrodyty".

Obóz nocą. Były prysznice, umywalki. Wypas. Pralki były na żetony więc zrobiłem sobie pralkę w zlewie.

Wyjeżdżamy z kempingu o 5 rano by przejechać przez wyspę póki powietrze się nagrzeje. Tamtejsze upały to na prawdę przesada. Przynajmniej dla mnie i dla Pawła.



Tym razem granica dwóch niezależnych Cyprów przeszła bezproblemowo. Kilka pieczątek w paszport i heya. Przyjechaliśmy do portu. Przyszła jednak godzina promu a promu niema. Godzina po, dwie godziny po a promu dalej niema. Poszliśmy do biura armatora. Okazało się, że nasze bilety są "open" i by móc je wykorzystać, trzeba określić datę powrotu. No okej, określamy. Dzisiaj. Tylko, że są dwie godziny po czasie a promu jeszcze niema. Przedstawiciel dzwoni tu, dzwoni tam. W końcu mówi, że prom dzisiaj nie przypłynie. Bo tam są jakieś problemy polityczne. I dzisiaj nie przypłynie. A jutro? A nie wie. Powinien przypłynąć. Powinien..

Skoro więc mamy jeden dzień do przodu, trzeba polatać trochę po wyspie. Po Tureckiej części.


W sumie to dobrze, że ten prom nie przypłynął. ;)



Miasteczko. Bar. Wcinamy papu. Jest prąd i internet nawet jest.


Koniec dnia wieńczymy na przydrożnym parkingu. Tutejsze dróżki są bajeczne. Jak stworzone dla motocyklistów.




Nie chciało nam się już rozbijać namiotów i przespaliśmy się na stołach.


heh.. ciekawe, czy jadowite

Takich dróżek było tam mnóstwo.



Jest prom! Tylko najpierw trzeba się uporać z odprawą..

Z wyjazdem było trochę lepiej choć łatwo wcale nie było. Tamtejsi urzędnicy palą chyba paczkę fajek na godzinę i do tego popijają to litrami swojej herbatki, która nawiasem mówiąc jest pyszna. Odprawa idzie jak krew z nosa. Wszyscy robią wszystkim łaskę i pracują jakby tu siedzieli z wyroku.


W końcu dopinamy formalności. Wjeżdżamy na prom. I do Turcji..



Na granicy Tureckiej lekkie zamieszanie ale przeszło bez większych trudności. Po tylu przejściach człowiek coraz lepiej sobie radzi z kolejnymi. ;) Zjechaliśmy z promu po zmroku. W drodze zatrzymaliśmy się w barze, gdzie spróbowałem ichniej herbatki.

Daje dobrego kopa. jakieś 60-80km dalej zjechaliśmy z drogi i padliśmy snem na ziemię. Bez namiotów, bez niczego. Dobrze, że sił starczyło na rozwinięcie karimaty i wyjęcie śpiwora. W nocy jakieś psy szczekały. Ale miałem to tam, gdzie miałem jeżdżący obok pociąg kilka dni temu.

Ankara! Jedziemy do Ankary!


Coś chyba GPS nawalił. ;)


Utwór w tonacji D-Dur.

Przejechaliśmy przez Ankarę i rozbiliśmy obóz niedaleko za miastem. Ankara okazała się miastem bardzo ciasnym ale czystym i z ogromną ilością taksówek.

Rano zwinęliśmy namioty. To był ostatni wspólny obóz z Pawłem. Teraz się rozdzielamy. Paweł wraca do Polski, ja pojadę jeszcze kawałek przez Turcję a potem w drodze powrotnej postaram się przejechać przez wszystkie kraje bałkańskie. Zatem szerokiej drogi i do zobaczenia gdzieś w Polsce!


Prom w cieśninie Dardanele.









Ostatni obóz w Turcji.


Grecja! Przejście graniczne poszło niespodziewanie gładko. Chyba chętniej wypuszczają niż wpuszczają.






Dziki obóz niedaleko drogi.




Upał. Żar się leje z nieba.


Most Rio-Antirio.

Klasztor ukryty w skałach.

Poszukiwanie przejścia granicznego pomiędzy Grecją a Albanią. Przejście jest tylko jedno i tak zamaskowane, że bez pomocy miejscowych nie idzie go znaleźć. Staję więc na skrzyżowaniu i zatrzymuję samochody jak gliniarz, pytając o drogę. ;)


W końcu się udaje. Znajduję przejście. A na przejściu pusto, żadnych samochodów, żadnych ludzi. Po chwili znalazłem jakiegoś celnika. Znajdują się też inni. Dziwią się, że tak daleko jeżdżę na tak małym motocyklu. Chwila rozmowy. Wracają do mnie dokumenty. Wjeżdżam do Albanii. A na przejściu dalej pusto. Nie wiem, czy to dobrze wróży czy źle..

Albania. Góry, zniszczenia i kratery po bombach. Trochę przerażające. Ludzie machający bym się zatrzymał.

W górach znajduję dzikie miejsce na nocleg. Niby ludzi niema ale miejscowi pasą owce na tych górach, nie trudno o to by którzyś mnie spotkali.

Poranek. Pora zwijać obóz i w drogę. 




Porzucony UAZ.

Wszędzie są bunkry. Wszędzie. Nawet na małych posesjach.

Kraj trochę w ruinie, nie da się ukryć.

Macedonia. Przejścia graniczne kończą się na kontroli paszportowej.

Kosowo. Na granicy luz ale musiałem za 15€ wykupić dodatkowe ubezpieczenie komunikacyjne bo Zielona Karta nie obejmuje Kosowa. Ale poszło gładko, bez problemów.

Mitrovica. Stolica.





W tym czasie dostaję sms od Pawła który właśnie dojechał do domu. Pisze do mnie bym uważał na granicy Kosowa i Serbii bo właśnie była tam jakaś strzelanina. Heh.. fajnie.. Jestem 20km od tej granicy i właśnie tam jadę. ;)


Na granicy sporo wojska. Jeppy tak stoją na drodze, że trzeba między nimi jechać slalomem. Kilka pytań, kim jestem, skąd i dokąd jadę. Mówię co i jak, u wojaków pojawia się uśmiech na twarzy. Mogę jechać. ;)





Czarnogóra. Pogranicznik chce ode mnie dowód osobisty. Po co mu dowód jak daję mu paszport. No ale chce dowód. To ma dowód. Podchodzi do okienka z drugim i mu zaczyna dyktować: "Barto.. sy zy!". Ten w budce chyba nie dosłyszał, na co pierwszy dwa razy głośniej: "BARTO... SY ZY!". Stempel jest, można jechać. ;)




Bałkany są mocne.


Groty i pieczary.

Most kolejowy. Leci nad rzeką i wlatuje w tunel.




Późno się zrobiło więc zjeżdżam z drogi rozglądając się za noclegiem. Wjeżdżam na duży, płaski teren. Wygląda to jak jakieś przerwane prace ziemne. Z drogi nic nie widać więc miejsce jest ok. Ciemno się robi więc rozbijam namiot i szamię coś na kolację. Idę się odlać i coś w drodze przykuło moją uwagę. Coś na ziemi. Przyjrzałem się.. a to zużyty kondom. Tu drugi. Tu trzeci. Są wszędzie dookoła. Są ich setki! Jak ja tego nie zauważyłem wcześniej? Ale teraz to już po ptokach, rozbiłem się to idę spać. Położyłem się. Nim zdążyłem zasnąć słyszę, jak jakieś auto wdrapuje się po kamieniach. Obserwuję je. Samochód podjechał, po czym nawinął i wjechał w boczną w las. Później przyjechał drugi. Stanął niedaleko i rozkręcił subbofer. Heh.. ciekawie..

Rano nikogo nie miło. Pusto. Słońce grzeje.

Skóra mi schodzi.










Zdjęcie które podesłał mi Paweł. ;)



Sarajewo. Kraina historyczna. Miasto ciasno położone w dolinie, otoczone stromymi górami.



Belgrad. Teraz to już lecę do domu. Za jakieś 2-3 dni powinienem być w Polsce.

Węgry. Lubię jeździć po Węgrzech. Zawsze jest czysto, zawsze są ładne drogi.


Chorwacja tranzytem. Nie, nie jadę nad morze. ;)



I Słowacja! Coraz bliżej Polski, coraz więcej deszczu. W PL leje?



Nocleg na skraju Słowackiego lasu. Lasu Słowackiego? Słowacki miał swój las?





Słowacja, już niedaleko Polski. Ostatni nocleg na obczyźnie. Trochę trudno było znaleźć i miejsce też słabe. W dodatku ciągle leje. Wszystko mokre. Ale coraz bliżej domu.



Polska ukochana!

Zgodnie ze zwyczajem zawijam do pierwszej napotkanej knajpy i zamawiam syty, polski obiad.


W Sosnowcu zatrzymuję się na jeden dzień u mojego brata.

Następnego dnia wyjeżdżam z Sosnowca do domu w Warszawie. Zatrzymuję się w Kłobucku pod Częstochową u DziadkaJarka. Dostaję od niego szybę do Rometa, ponieważ dotychczasowa mi się połamała.

Od Dziadka Jarka do domu dzieli mnie już jedynie 200km. Ostatnie moje zdjęcie w trakcie podróży.


Wracam do domu. Koniec podróży. Czas rozpakować motocykl, umyć się, najeść, wyspać. I powiedzieć wszystkim, gdzie byłem. Bo o moim planie i przebiegu trasy w jej trakcie wiedziały 4 osoby. Tylko 4. ;)