wtorek, 13 lipca 2010

Z Warszawy nad morze na piechotę

02.07...13.07.2010 (12 dni), ok. 260km pieszo, ok. 140km autostopem

          Trochę się w tym roku najeździłem. Wyjazd do Afryki nasycił moją potrzebę jazdy motocyklem chyba na resztę sezonu. Więc korzystając z wolnego czasu uznałem, że spożytkuję go w inny sposób. Wziąłem plecak, namiot i mapę. I poszedłem nad morze. Na piechotę. Zainspirowały mnie do tego dwa elementy składowe. Odcinki "Szkoły Przetrwania" i film "Into the wild". Jak dla mnie, tyle wystarczyło.



Tak się złożyło, że wyszedłem w okresie popowodziowym, więc wszędzie były jeszcze niesprzątnięte ślady po tymczasowych wałach a w innych miejscach po zalanych terenach.

Stadion Narodowy. W budowie.

Pierwszy pomysł polegał na trzymaniu się brzegu Wisły. Wyjdzie znacznie dłużej, ale będzie ciekawiej. Jednak komary, które dodatkowo wykluły się po świeżo zalanej ziemi okazały się wyjątkowo uciążliwym problemem.




Rurociąg na Żeraniu.

Podłoga jest.

Podłogi niema. No ale nie będę wracał do Modlińskiej. ;)


Dziki obóz. Ludożerców brak.

Za to są gdzieś w krzakach pożeracze samochodów.

Idąc sobie cały czas przy Wiśle, zupełnie nieświadomie wszedłem na plac budowy osiedla przy Tarchominie. Przeszedłem więc sobie przez środek i pomiędzy żurawiami i betoniarkami, wyszedłem główną bramą. Mnie samego zdziwienie nie mogło opuścić gdy przechodząc przy stróżówce nie zatrzymał mnie ochroniarz.

Obóz nad Wisłą. Walka z komarami trwa.



Jednak komary wygrały. Na wysokości Legionowa odbijam wgłąb lądu.



Zapora na Narwii. Jeździłem nią motocyklem nie raz. Pieszo wygląda zupełnie inaczej. Wszystko wygląda inaczej. I widać milion rzeczy więcej.


Obóz? Żadnych ograniczeń. Moje jest wszystko, gdzie się tylko da wejść nogami.



Lotnisko w Nasielsku, gdzie można sobie skoczyć ze spadochronem.



Trafiłem na linię kolejową. Nie wiem, gdzie biegnie ale gdzieś na północ. To ten sam kierunek. Będę więc się trzymał linii kolejowej.




Unikalne detale przyrody, niewidoczne z żadnego środku transportu.



Tak sobie spałem. Gdzieś obok biegły tory.





Lubię fotografować drzewa. Dobrze mieszczą się w kadrze.



Ciechanów. Doszedłem na piechotę do Ciechanowa. ;)

W Ciechanowie zatrzymałem się w jakimś schronisku które było w szkolnym budynku. Dałem odpocząć trochę nogom.





Nie wiem, czym są łatane dziury w drogach, ale jest to tak klejące, że nie można tego odkleić. W innych miejscach na rozgrzanym można się poślizgnąć. I jeżdżą po tym samochody. Jak to ma łatać dziury?

Sporo szedłem na chybił trafił. Kierunek prosty. Każda droga, która wiedzie na północ z lekkim skosem na zachód jest dobra.



Gdzieś w drodze zatrzymał się samochód. Małżeństwo tak na oko 35 lat. Pytają mnie, gdzie idę. Mówię, że nad morze. Cooooo?!?!? Podrzucili mnie do Mławy. Choć sam jakoś się o to nie prosiłem. ;)





Zdjęcie zrobione rano. Wieczorem szedłem sobie drogą, gdy zaczęło robić się mocno pochmurnie. Deszcz nadciągnął mi nad głowę i tylko czekałem momentu, gdy na mnie lunie. Droga była pusta, daleko poza miastem. Po obu stronach pola. Myślę sobie, jak zacznie padać to rozbiję awaryjnie namiot przy drodze. jest jakiś zakład. Pytam ciecia, czy mogę rozbić namiot, ale mówi, że nie mogę. Idę więc dalej. Idę i wpatruję się w chmury. Nagle na horyzoncie widzę las. Idę sobie dalej, zaczynając się dziwić, dlaczego ten deszcz jeszcze nie pada. Las się zbliża, w końcu zmęczony wchodzę pod drzewa. Od razu rzucam namiot na ziemię, 3 minuty i stoi gotowy do zamieszkania. Wchodzę. Kładę się. I zaczyna padać..













Wędrówka okazała się ponadzamiarowo ciekawym przeżyciem. W sporej mierze psychicznym. Oczyszczającym. Tutaj człowiek nawet nie musi się martwić, czy ma paliwo w zbiorniku. Nic kompletnie. Tylko by brzuch był pełen i by buty się nie rozleciały. To są sytuacje i uczucia, których w normalnym, codziennym życiu niema możliwości zaznania. Raz na jakiś czas warto zrobić sobie taką wędrówkę. Po kilku dniach zapomina się nawet kłopotach życia codziennego, które były w chwili wyjścia z domu. Dużo też nie potrzeba, by za każdym drzewem widzieć Boga, nawet jeśli go w ogóle niema. Mózg sam tworzy takie imaginacje.









Piechota jest mistrzynią dziedzin włóczęgi. Mogę wejść wszędzie. I mogę spać wszędzie.




Kolejne kupy zaklejonych plasteliną dziur w drodze.

Dzisiaj kolejna osoba mnie podwiozła. Jakiś dziadek w Tico zatrzymał się przy drodze. Mówił mi, że widział mnie idącego, jak jechał po coś na bazar. W drodze mówił mi, że wśród jego okolicy jakiś czas temu ktoś zabrał łepków na stopa. Zasztyletowali go i ukradli samochód. Dlatego on by nigdy nie brał. Ale dlaczego mi zaproponował? Może dlatego, że wcale nie stopowałem. Tylko po prostu szedłem przed siebie. Dał mi też cynk na dobrą miejscówkę nad jeziorem. Rozbiłem namiot i ległem.







W okolicach Prabut zatrzymał się obok mnie czerwony Eskorcik. Pytają, gdzie idę. Nad morze. Co?!?!? Podrzucili mnie kawałek i dali cynk na fajne kąpielisko. Poszedłem więc i rozbiłem sobie namiot. Środek dnia, ale trochę odpocznę.


Na stopach pojawiają się bąble.


Jednak godzinę później wrócili i zaproponowali mi kolację w domu. Zwinąłem namiot i pojechałem z nimi.

Namiot rozbiłem na podwórku i dałem trochę odpoczynku nogom.

Tak się złożyło, że Marek i Angelika, którzy mnie dzień wcześniej podwieźli i u których teraz spałem na podwórku jechali następnego dnia do Gdyni, bo w Gdyni mieszkali. Pojawiła się więc możliwość podwózki. Szczerze to chwilę się wahałem. Bo z jednej strony będę już nad morzem ale z drugiej strony.. szybko skończę swoją wędrówkę. Pomyślałem więc. Jednak po chwili się zgodziłem. Uznałem, że przeszedłem już wystarczająco dużo.

Czukan. Tak ma na imię. Czukan!


W ten sposób znalazłem się na dworcu Gdynia Główna.

Stamtąd do plaży miałem już rzut beretem. Namiot rozbiłem już po zmroku. Pijąc Colę delektowałem się szumem fal. I co? Da się. Nawet dojść na piechotę nad morze. Co prawda trochę mnie podwieźli, ale wcale im nie stopowałem. Ot "bonus" do całej zabawy.



Molo w Sopocie.


To gdzie iść, jak doszedłem do morza?












Rowerowe strażniczki miejskie.



Rankiem drugiego dnia nad morzem poszedłem na dworzec i kupiłem bilet powrotny do Warszawy. Cel osiągnięty. Udało się. Da się. Wędrówka zajęła 10 dni, 2 dni spędziłem w Trójmieście. Najciekawsze jednak doświadczenie było tym psychologicznym. Gdy po całym dniu samotnej wędrówki wszedłem do wiejskiego sklepu, przez 20 minut rozmawiałem ze starą babeczką za ladą. Wyładowanie potrzeby kontaktu z człowiekiem, którego tutaj zaczynało mi podświadomie brakować.

A oto mój cały dobytek. Plecak, wojskowa "kostka", w której był namiot, śpiwór i karimata. I to wszystko. Więcej do szczęścia nie potrzeba.