sobota, 12 grudnia 2009

Kanada

03.09...12.12.2009 (100 dni)

          Przykład na to, jak w nieoczekiwany sposób potrafi się zmienić życie. Okrągłe 100 niezwykłych dni po drugiej stronie globu, co półtora roku temu by mi nawet nie przyszło do głowy.

          Wszystko zaczęło się od tego, że na niedługo przed wyjazdem Rometem nad Gibraltar w zeszłym roku poznałem poprzez znajomych pewnego człowieka. Polaka, który od 30 lat mieszka w Kanadzie. Akurat był w Polsce, choć często tu nie bywa. Okazało się, że mieszka tam w małej wiosce i ma farmę, na której byłoby trochę rzeczy do zrobienia. Zrezygnowałem z pracy, kupiłem bilet, wsiadłem w samolot i wyleciałem. Chyba bardziej z ciekawości, niż z chęci zarobku.



Pierwsze wrażenia z wnętrza? Samolot duży, ale miejsca pomiędzy fotelami dość mało. Samolot cały czas cicho buczy.

Długo nie czekaliśmy. 20minut od wejścia wszyscy już siedzieli i samolot zaczął kołować. Czuć, że się trochę kiwa. Skrzydła się bujają. Nie połamią się?

Start był najlepszy. Pozytywna adrenalina. Nie mogłem się doczekać. Wygląda to tak, jakby łagodnie ruszyć  samochodem z pierwszego biegu a potem wcisnąć gaz w podłogę i trzymać go do osiągnięcia jakichś 280km/h. Pod koniec skrzydła zaczynają się podnosić, drgania są się zmniejszają aż wszystko unosi się nad ziemię. Fajnie. Start mi się podobał. Ciekawe, jak będzie z lądowaniem.

Po wyjściu z samolotu w Toronto pierwsze co zauważyłem, to oczywiście brak języka polskiego na wszelkich komunikatach. Kolorowi ludzie pracujący na obsłudze lotniska i ogrom terminala. Ruchome podłogi na wzór ruchomych schodów, które przesuwają się w poziomie na odległościach rzędu 100m.

Problem zrobił się w momencie kontroli paszportowej. Bilet miałem wykupiony na ponad miesiąc do przodu, więc rozmowa z pracownikiem kontroli granicznej była bardziej wnikliwa. Co, gdzie, dlaczego i poco. W Kanadzie boją się teraz nielegalnych emigrantów. A, że ja słabo mówiłem po angielsku, wbili mi w paszport dział emigracyjny i skierowali mnie do innego pomieszczenia, najwyraźniej dla "trudnych przypadków".

Tam na szczęście się dogadałem i mogłem iść dalej. Na lotnisko przyjechał po mnie Jarek, którego poznałem będąc w Polsce, u którego będę mieszkał i pracował. Pojechaliśmy do domu w wiosce o nazwie Coboconk, oddalonej około 200km od lotniska w Toronto.

Pierwsza robota, jeszcze tego samego dnia, bardziej w formie relaksu to zrobienie ogniska do wspólnych, wieczornych biesiad. Dostałem do dyspozycji Zetora (!) z łyżką i hakiem do ściągania bali które posłużą za siedzenie. Na koniec pocięte drzewo i gotowe.

Wieczorem poszliśmy sobie postrzelać. Tutaj dostęp do broni jest znacznie łatwiejszy niż w Polsce. Nawet ja, będąc cudzoziemcem mogę wyrobić sobie zezwolenie do posiadania broni, co w moim rodzimym kraju jest praktycznie niemożliwe. Na wsi takiej jak ta broń myśliwska jest w każdym domu i jest jej tyle, że nawet nie jest rejestrowana. Przydaje się na dzikie zwierzęta, które podchodzą pod dom i płoszą lub zjadają trzodę jak i do strzelania rekreacyjnego.


Kanadyjski radiowóz. Znajomy farmera, przyjechał coś załatwić.

Pierwsze z ciekawszych zajęć to czyszczenie pola. Gąsienicowa ładowarka International (13 ton). Szybki instruktaż co i jak. Kanister 20l ropy i jazda. Przyznam, że zabawa jest niezła. Zawsze chciałem pojeździć czołgiem. Czołg to może nie jest, ale sterowanie trakcją jest już bliskie niektórych, dawnych konstrukcji.

I wszystko do dołu w róg pola.

Nazat!

Wieczory. Kanadyjski sikacz (ichnie piwo), gitary i piosenki z czasów polskiego autostopu. Niektóre całkiem fajne, szkoda, że dzisiaj już praktycznie nie istnieją.


Sąsiedzi we wsi. Jeżdżą motocyklami. Nie mogłem się oprzeć małej przejażdżce. ;)

Grizzly. Naturalne narzędzie do pracy w lesie.


Ciekawy sprzęt na farmie. Niestety już nie na chodzie. A szkoda, pobawiłbym się.


Wbrew pozorom, dość precyzyjna sprawa.

Gapią się, że im ich żarcie ruszam.


Kasowanie ogrodzenia. Łyżka w dół, pierwszy bieg i gaz.

Niechcący urwałem drzwi.

Ścinanie małych drzewek i zwożenie pociętych klocków. Zimą dom będzie ogrzewany piecem na drzewo, więc pomału można zaczynać robić zapasy. Jest wrzesień a tutaj zima przychodzi szybciej.

Wycieczka motocyklami z Davidem (sąsiadem) po okolicy.


Wieczorem David zaprosił na wieczór zapoznawczy. Co tam się robi na takim wieczorze? Je kolację? Opowiada się o sobie, kim się jest i co się robi? Nie.. nie w Kanadzie. W Kanadzie jedzie się na pole i strzela się do starego samochodu.

Kiedyś to był samochód Davida, ale spisał go na straty. I ot, ma taką teraz tarczę na polu.

Co ciekawe, nie udało się zbić przedniej szyby. Pociski odbijały się rykoszetem.

A na farmie praca wre. Oczyszczanie innego pola przy wjeździe. Przewożenie stalowych konstrukcji.


Marynowane jajka? Marynowane parówki?

Na początku pole wyglądało tak.

Chwilę po tym tak.

A wieczorem już tak.

Na polu stała naczepa od ciężarówki zawalona po sufit różnymi rzeczami. Ją też miałem stamtąd usunąć.

Moja taczka.

Beczki farb i rozpuszczalników. Nie wiem po co mu to ani do czego to służyło. A może to jakieś odpady radioaktywne?


Mógłbym tak sprzątać pokój. Łyżka pod balkon i wszystko zepchnąć.


Segregacja odpadów? Tutaj śmieci.


Roboty było po zmrok.

Tak, na tym zdjęciu jestem ja na Hondzie Shadow.


Kurs obsługi broni krótkiej.

Kurs obsługi broni długiej.

..a wieczorami..

Do domu dorzucić do pieca.


Naczepa oczyszczona, operacja podniesienia.



Wyrywanie drzew. Wygodniej jest wyrwać całe i zaciągnąć je pod piec, gdzie będzie cięte na kawałki, niż wycinać i ciąć je tutaj, a potem wozić się z setką małych klocków w tą i z powrotem.

Stacja benzynowa.

I stare dystrybutory.

Stop.


To są dopiero mieszkalne TIRy.

Złomowisko samochodowe. Można znaleźć całkiem dobre samochody, sprawne i bez rdzy. O ile tylko nie pogniotą ich widłami.





Miasto jak miasto.



Mega hydrant.

A to jest drodzy państwo.. szambiara..

Co było to było, pora wracać do roboty. Cięcie drzewa.



Pamiętacie to pole z naczepą od TIRa? Zostało ostatnie drzewo. Pora je wyrwać.

Było dżewo, nima dżewa.

A pamiętacie zielonego Lincolna? Przyszedł nam do głowy pomysł, by zdetonować poduszki powietrzne, które były w środku.

Demontaż zajął niewiele czasu.

Pojechaliśmy z poduszkami z dala od domu. Za bunkier posłużyła nam naczepa od TIRa.

Jedną poduszkę umieściliśmy w mikrofalówce.

Mikrofalówka wyleciała w powietrze na kilka metrów.

Bunkier eksperymentalny.

I podwozie do kłada. :D

Opróżnianie pieca.



Wycinka dużego drzewa. To oddałem do zrobienia Jarkowi. ;)


Oczyszczenie terenu wokół.

I jazda.

Fragmenty ogrodzenia wrośnięte w pień. Łańcuch w pile do ostrzenia.

A potem siekanie i siekanie.. siekanie i siekanie..


..nowy kanister i siekanie..

Ściąganie kamieni do innej roboty, ale o niej jeszcze będzie..


Do tego były mi właśnie potrzebne kamienie.


Kolejna robota z tych precyzyjnych. Wyciąganie drzewa na dwie ładowarki.

Jeden ciągnie, drugi popycha.


Cięcie i rąbanie. Narąbałem się za wszystkie czasy.

Tak parkowałem swoją furę pod oknem.

Kolejne kamienie do obkładania drzew.


Złom. W jednym kącie farmy było składowisko złomu. Farmer powiedział, możesz to sprzedać. W takim razie samochód, przyczepa i jedziemy..



Skrzypce! Ciekaw byłem, jak daleko od gitary jest do skrzypiec. I co? Zależy, którą drogą. Ale ogólnie, zasada jest ta sama. ;)




To wszystko idzie do kasacji.

Kolejna robota. Obkładanie domu kamieniami.

A to jest pole, na którym na początku stała naczepa.


Kamyczki na bok.

..na złom!

I to na złom!




Ostatnie kursy na złom. Przyczepa pełna aluminium. Kilkaset kilo tego było.

Jeszcze jedna przyczepa żelastwa. W sumie to kilka ton tego wyszło.


Lump wskazuje ostatnie ciepłe miejsce.

Takie też robiłem. ;)

I wiecznie ciekawy Lump.



Złomowisko. Był dobry, ale pogniótł się dach, bo położyli na nim ze dwa inne samochody.

Sprzątanie po wyrywaniu drzewek.


Gdzie coś się dzieje, tam musi być Lump.




Trochę się rozczarowałem, bo spodziewałem się, że to będzie dzika dzicz. A tutaj wodospad jest w środku miasta i z jednej i z drugiej strony. Tutaj jest Amerykańska strona.


A tutaj Kanadyjska. Mimo to robi duże wrażenie. Szum, huk, i ogromna mgła, przez którą środka nie widać. I wszelka wilgoć, wszystkie okoliczne ulice są wiecznie mokre.


Płynie sobie dalej woda z Niagary.


Coś znosi na drugą godzinę.


Polski Żywiec!

Takie tam są oktany. A wacha poniżej jednego dolara za litr.

Okładania domu ciąg dalszy.

Lump. Jeden z fajniejszych kotów, jakie poznałem.


Złomowisko.. ale elektroniczne!



Wyciąganie karpy.

Pół godziny i miałem mega kopalnie kamieni do obkładania domu.

Zima się zbliża. Łyżki się pojawiają.

Już, już. Tylko się nie pobijcie!

Ze środka najlepsze. ;)

No i w końcu spadł śnieg.



Takie zabytki można znaleźć. Gdzie? W Kanadyjskim domu farmera polaka.


Lubi śnieg.





Zaraz będzie bójka. O to który może jeść ze środka.

Nie mam pojęcia, kto wpadł na pomysł sypania drogi solą, ale w krajach które mają znacznie większe doświadczenie w walce ze śniegiem, nie używa się soli. Tylko gorący piach. Tak, jak tutaj.


Śnieżek.


Lincoln zrobił się cupe.

Poczta.


Powrót do Polski. Mało brakowało a bym miał przesunięty lot, bo tuż przed moim lotem do Warszawy wybuchł wulkan na Islandii i na kilka dni loty zostały wstrzymane.

Podsumowując, były to jedne z najciekawszych trzech miesięcy w moim życiu. I jedne z przyjemniejszych. Takie trzy miesiące się już nigdy nie powtórzą, bo niedługo po moim powrocie do Polski farmer sprzedał farmę na której mieszkałem i pracowałem. O ile tylko jest możliwość, warto łapać okazje. Lot powrotny jeszcze był przyjemny. Ale po wylądowaniu w Warszawie zrobiła się we mnie duża dziura psychiczna. Zostawiłem za sobą pewien wspaniały okres w swoim życiu, a wróciłem do szarego, codziennego i zwykłego, dnia codziennego.