23.06...01.08.2011 (40 dni), 13 070km
Długa i daleka podróż do Azji Mniejszej w którą pojechałem na swoim sędziwym Niebieskim Romecie, który w dniu wyjazdu miał już przejechane ponad 50tys km. Podróż zaczęła się w Ustrzykach Górnych, gdzie spotkałem się z Pawłem który później jechał ze mną przez większość trasy. Głównym celem podróży było dojechanie do podnóży Góry Ararat. Ponadto przejechaliśmy przez Trasę Transfogaraską w Rumuni i Cieśninę Bosfor w Turcji. Udało nam się wjechać Armenii i Gruzji, gdzie przejechaliśmy całą "Drogę Wojenną" aż do granicy z Rosją. Znaleźliśmy się na terenie działań wojskowych w Turcji i przeprawiliśmy się promem na Cypr, na który prom powrotny spóźnił się o.. jeden dzień. Gdy już sam wracałem z Turcji przeprawiłem się przez Cieśninę Dardanele i przejechałem całą dawną Jugosławię. To była wyjątkowa podróż.
Poranek. Na zewnątrz leje deszcz. A ja robię sobie na śniadanie owsiankę.
Romeciarze zaczęli się zjeżdżać. Zander! Przyjechał do Ustrzyków Górnych z Polic za Szczecinem! W jedną dobę! 950km! Na Romecie R150! Nieźle.
Gdy już mieliśmy wyjeżdżać zauważyłem, że poluzowały mi się śruby tylnej zębatki. Wtedy nakrętka wpada do bębna i charakterystycznie hałasuje. Żeby przykręcić ją na nowo trzeba zdjąć koło i wyjąć zabierak.
Zdejmując koło zobaczyłem, że łańcuch jest w tragicznym stanie! Ma pęknięte ogniwo! Jak to możliwe, że na nim tutaj dojechałem? Nie wiem. Ale tak się złożyło, że miałem drugi łańcuch ze sobą. ;) Wiedziałem, że ten już trochę przejechał i w trakcie wyjazdu może się skończyć, ale nie domyślałem się, że może mieć popękane ogniwa. Nowy łańcuch był trochę dłuższy i zakresu do naciągu zostało niewiele. Ale tym będę się już martwił, jak ten zakres się skończy.
Pierwszy nocleg na obczyźnie. Ukraina. Miejsca do obozowania są tu wszędzie.
Tam jedliśmy.
Piękna Ukraina.
Romet idzie! Idzie jak przecinak!
Charakterystyczny styl Rumuńskiej architektury. Zapożyczony chyba z jakichś horrorów.
Niebo zaczęło się zmierzchać więc pora na znalezienie jakiegoś noclegu. Skręciliśmy w boczną drogę w las. Droga była strasznie namoknięta, miała ogromne i głębokie kałuże ze śliskim dnem. Było jej tak kilka kilometrów. Nie wiadomo jak jest długa ani dokąd wiedzie. W międzyczasie zrobiło się już kompletnie ciemno więc przy pierwszej okazji zjechaliśmy z tej drogi w trawę i rozbiliśmy namioty na przemokniętym mchu.
Obóz rozbijany nocą.
Przydrożne stoły.
Wieczny deszcz.
Obóz w górach. lało wieczorem, lało w nocy i rano też lało. Przeczekaliśmy tak dwie godziny.. dalej lało. Niema co czekać, trzeba się zwijać i jechać dalej. Tam gdzieś musi być słońce!
Tama na Dunaju i elektrownia wodna.
Na szczycie elektrowni stalowa postać z piorunami w rękach.
Tama. Sporawa.
Mój bukłak na wodę.
Wieczorem wyszło słońce.
Posterunek Policji?
Morze Czarne po lewej!
Turki za jeden kilometr. Znowu leje. Ja nie mogę. Kiedy w końcu ten deszcz się skończy?
Granicę przekraczaliśmy na drodze E87, celowo by nie przebijać się przez główne, tranzytowe przejście pomiędzy Europą a Azją. Pierwsze kilometry w Turcji powitały nas dobrymi drogami z jakiejś ubitej masy żwirowej.
Obiadokolacja. Polski makaron. Polski sos. W rosyjskiej menażce. Na Tureckiej ziemi.
Żwirowa droga zmieniła się w polną.
Rano jest ciepło! słońce grzeje!
Przydrożna sprzedaż arbuzów.
Stambuł!
Zapakowany. Ciuchy się suszą. Można ruszać!
Tureckie wybrzeże Morza Śródziemnego.
Wrak statku wyrzucony na brzeg. Nieźle?
I taka droga ciągnęła się przez jakieś 200km. Jak nie więcej.
Chodzą sobie po drodze. Jak jeże u nas.
Poranny wyjazd z kryjówki, wpierw na polne drogi.
Broń krótka? Pociski gazowe? Może jednak nie jestem ciekaw, co tutaj się działo. ;)
Samsun. Odległe miasto na wybrzeżu Morza Śródziemnego. Jeszcze długie 269km. A to dopiero będzie połowa Turcji! Ale ten kraj jest wielki.
Tureckie mleko. Pójdzie w parze z polską owsianką!
CeZeta! Serce się raduje. :D
Z kolejnym noclegiem był już lekki kłopot bo wjechaliśmy w region rozwinięty turystycznie. Małe miejscowości, kurorty wypoczynkowe i tereny prywatne. Ale co, my nie znajdziemy noclegu na dziko? My? Nocleg znalazł się na skraju morza, zaraz przy sadzie z jakimiś drzewkami uprawnymi.
Ekspresówka. Jedziemy cały czas na wschód, w stronę Gruzji.
Cienia niewiele.
Oto dwójka zawodników.
Niezłe skarpy. Bez barierek, słupków ani odblasków. Zajrzałem w dół. Nie było żadnych rozbitych samochodów.
Aż dojechaliśmy do tego.
Zamek nazywa się Zilkale. Jest położony 750m. n. p. m. i 100m nad rzeką, która płynie tuż obok.
Mostek w drodze powrotnej na główną trasę.
Dotarliśmy do Gruzji. Z przekroczeniem granicy nie było większych problemów. Przejście graniczne wygląda jak terminal w porcie. Dwa okienka i droga wolna. Jesteśmy w Gruzji!
Krowy chodzą po drogach. Nawet nikt na nie nie trąbi.
W Batumi spotkaliśmy się z Intrem i Zosią którzy przyjechali tutaj na MZ500. Zatrzymaliśmy się w tym samym ośrodku. Tzn "ośrodku".. kobieta ma większy dom więc parter najmuje jak ktoś jest chętny. ;) Do dyspozycji mieliśmy zamykane podwórko na którym spokojnie mogliśmy postawić motocykle. Cena za jedną dobę to w przeliczeniu na złotówki około 30zł/os. Po południu poszliśmy na miasto do jednej z knajp, którą Intr z Zosią wcześniej już obczaili. Podawali tam gruzińskie danie, którym były ogromne pierogi z mięsem, które wewnątrz pieroga było zanurzone w rosole. Ciekawe. Ale bardzo dobre. Do tego dużo piwa. Dyskusje nie miały końca.
Kolejny dzień. Krowy są wszędzie.
ZIŁ!
Buchanka :)
Znowu ZIŁ. Mają tego tam od pyty.
Zabytek. Choć nie zdziwiłbym się gdyby był na chodzie. Czasem widzę tam takie trupy, że w PL byłyby już dawno zezłomowane. A tam działają i pracują.
ZIŁ pick-up.
Zawalony most.
Tak, ta droga to nadal zwykła "krajówka".
Kamienie są wielkości słoików po ogórkach. Dobry teren. Choć opony dostają po dupie. Tutaj przydaje się twarda guma.
Obóz w Gruzińskich górach.
UAZ! Ale sprzęty. Jak w Rosji.
Myślę, że u nich to jeszcze z 10 lat popracuje.
Nieoczekiwanie wyłonił się zza zakrętu.
Gruzińskie piwo o nazwie Ararat.
Obóz na skraju gór. Widoki pierwsza klasa. Początek słynnej "Drogi Wojennej".
To jest moi mili stacja benzynowa. I Paweł na niej tankował. ;)
Całe stada krów. Dlaczego one siedzą na ulicy i jeszcze do tego na moście? Osobówki rozpychały je zderzakami by móc przejechać. Trąbienie.. heh.. można sobie trąbić.. ;)
Drabina Trolli. Jak widać, nie tylko w Skandynawii.
Jeden z punktów obserwacyjnych na Drodze Wojennej.
Rozpychania się pomiędzy krowami cd.
Nam ustępują drogi. Lubią motocyklistów. ;)
Przejechaliśmy przez miejscowość Kazbegi i jedziemy dalej. To już końcówka Drogi Wojennej.
Na zdjęciu widać wspominany wcześniej punkt obserwacyjny.
Ukraiński sok jabłkowo-bananowy kupiony w Gruzji. Pyszny. Jedzenie na wschodzie jest świetne. Bardzo dobre. Lepsze niż w PL. O zachodzie już nie wspominając.
Odwiedziny zamku w drodze powrotnej.
Ostatni nocleg w Gruzji. Rozbiliśmy się na łące niedaleko rzeki przekonani, że w pobliżu niema żadnych ludzi. Bo nie było. Później jednak okazało się, że są. ;) Dwóch robotników którzy w ciągu dnia pracowali nad rzeką wracali pieszo przez pole. I szli centralnie na nasz obóz. Gdy na nas trafili i dowiedzieli się, że jesteśmy z Polski, jeden z nich wrócił do swojej pakamery gdzie siedziała reszta i przyniósł butelkę ichniego bimbru który przy namiotach i motocyklach wypiliśmy w czwórkę. Dobry bimber był. Własnej roboty. ;)
Cysterna z Iranu. Rejestracje w dwóch językach.
Yerevan! Stolica Armenii!
Pustki. Nawet trawa tutaj nie chce rosnąć.
Przydrożny parking.
Przejazd kolejowy. Szlabany opuszczone. ;)
Nocleg pomiędzy wystającymi z ziemi skałami na lekkim wzgórzu ogromnej polany. Przyjemne miejsce. Wręcz bym powiedział, jak stworzone pod obozowanie.
Słoneczny poranek.
Ktoś wie, co tutaj jest napisane? Może to informacja, że niedługo jest urwisko i koniec drogi?
Jak wszędzie, tam też ludzie dzielą się na biednych i bogatych.
Czy to nie jest Zaporożec? :D
CPN. Nie chcą lać do pełna. Trzeba najpierw zapłacić a potem za tyle naleją. A skąd wiedzieć ile wejdzie..? Trzeba jakoś "na oko"..
Studzienki w drodze bez dekli.
Dom zrobiony ze starego zbiornika po benzynie. Popularny jest w Armenii LPG. Stacji z gazem jest wręcz więcej niż z benzyną. Ciekawe. W Turcji jakoś niewiele tego było.
Jezioro Sevan. Jest położone na wysokości 1900mnpm.
Nocleg nad jeziorem, niedaleko drogi M14.
Most kolejowy. Ciekaw jestem widoku, gdy jedzie nim pociąg.
Pieczywo to oni mają najlepsze na świecie.
Chyba nie zmieścił się w zakręcie. Ale drzwi otwarte więc pewnie przeżył i wyszedł.
A to jest opuszczony zakład przetwórstwa miedzi w Alaverdi.
Wracamy do Turcji! Przejście granicy poszło gładko. Tylko pytali mnie, jak mi się w Gruzji podobało. No oczywiście zachwalałem. ;)
To jest jazda!
Ponad 140km żwiru. Gruby, gęsty, czasem mocno utrudniał jazdę. Męczący, szczególnie na tak dużej odległości. Ale co w drodze spotykamy? Rowerzystów! Jak oni sobie dają radę z tą drogą, skoro motocyklem ciężko jest jechać?!
Wjechałem w krowie gówno. Co prawda niechcący, ale musiało być bardzo świeże, bo zachlapało mi cały motocykl.
Buty i spodnie też. Na szczęście jest to BIO gówno. Sama trawa.
Po południu znaleźliśmy kemping nad Jeziorem Van. Obok była restauracja, kible. Pełen wypas. Zrobiliśmy sobie pół dnia przerwy. By odpocząć, wykąpać się, wyprać.
Jeszcze poprzedniego dnia przyszedł do nas zarządzający ośrodkiem i zaczął wypytywać Pawła o przekonania wzg. wiary. Mówił, że Islam jest dobry. Że jeśli chcemy, możemy się obrzezać. Co?!? Nie skorzystaliśmy. ;)
Prawie jak w Maroku.
Tutaj też są prace drogowe. Żeby w Polsce tak budowali drogi jak tutaj to byśmy mieli lepsze autostrady niż Niemcy.
Poprzestrzeliwane drogowskazy. Lubię ten klimat. ;)
Nie wiem jak to możliwe, ale pociąg nie zbudził mnie ani razu. Jedynie dziwne uczucie było gdy jeszcze nie zasnąłem i gdy pociąg nadjeżdżał. Takie, jakby zaraz miał mnie rozjechać.
Tak wygląda zakaz poruszania się w wydaniu tureckim.
Stacja benzynowa. W Islamie przybysz z daleka jest darem od Boga. Zatem wszelkich podróżników traktują bardzo serdecznie. Dostaliśmy orzeszki i paluszki ze stacji za free. No i musieliśmy z nimi coś wypić. Paweł powiedział po angielsku że chce kawę, ja że chcę herbatę. Przynieśli dwie kawy. O nie.. Ja kawy nie pijam, nigdy kawy nie pijałem, nie lubię kawy i mi nie smakuje. Ale wzrok tych turków był tak przeszywający, że wolałem nie odmawiać. I wypiłem. Ble. Jeszcze turecka to taka siekiera. No ale co zrobić. Dobrze, że nas nie poczęstowali byczymi jądrami.
Jeden z najlepszych widoków.
Chciałbym móc jeździć tą drogą częściej.
TIR wiezie TIRa?
Kemping nad śródziemnym. Przyjechaliśmy do miejscowości Anamur sprawdzić, po ile chodzą bilety na prom na Cypr.
Honda CG125. ;)
Silnik identyczny jak w Romecie. Jakby tutaj padł, nie trudno by było o drugi.
TIR z napisem Allah Korusun.
Jest i statek. Ale najpierw trzeba dopełnić formalności. A to co się tam działo przebiło wszystkie dotychczasowe przejścia, przez jakie przechodziłem..
W końcu się udało. Ale łatwo nie było. Wjechaliśmy po tej rampie, którą widać na zdjęciu wyżej.
Takie statki pływały sobie dookoła.
Łodzie podwodne?
Na przejściu granicznym na Cyprze Tureckim jeszcze większy burdel niż po tamtej stronie. W dodatku trzeba wykupić dodatkowe ubezpieczenie by przejechać część Turecką Cypru. Bo Zielona Karta tego nie obejmuje. Nikt nic nie wie, wszyscy gdzieś odsyłają. Wszyscy wszystko mają w dupie. Sajgon jakiego świat nie widział.
Jakby tego było mało, po przejechaniu 20 kilometrów, bo tyle ma droga która wiedzie przez Cypr Turecki, dojechaliśmy do Cypru Cypru. Tego unijnego. Zgodnie z zasadami UE, wszyscy jej obywatele mogą jeździć swobodnie pomiędzy tymi państwami na podstawie dowodu osobistego. Ale nie na Cyprze. Tutaj żądają od nas pełnej dokumentacji pobytu (wykazanie określonych kwot pieniędzy, rezerwacji w hotelach i tak dalej, wszelkie dane wraz z nr paszportów i nr VIN motocykli). Dyskusja robiła się coraz bardziej zacięta. Aż w końcu Paweł wyjechał z tekstem, że dzwoni do ambasady. Wtedy pogranicznicy zmiękli i dalsza odprawa zajęła 10 minut. Wjechaliśmy na Cypr a celnicy życzyli nam przyjemnego pobytu. Dlaczego? O co im chodziło? Co takiego się stało? Nie wiem. Może mieli uraz do Polaków. Albo do motocyklistów.
Kupiliśmy dobę namiotową na kempingu. Rozbiliśmy namioty, zrzuciliśmy bagaż i pojechaliśmy pustymi motocyklami polatać po wyspie.
Widoki były świetne. Upał nieziemski. Taka temperatura to jak przynajmniej dla mnie, przesada. Jadąc prostą drogą miałem wrażenie jakby stał obok mnie stary, rozgrzany autokar i buchał gorącym powietrzem.
Słynna "Skała Afrodyty".
Wyjeżdżamy z kempingu o 5 rano by przejechać przez wyspę póki powietrze się nagrzeje. Tamtejsze upały to na prawdę przesada. Przynajmniej dla mnie i dla Pawła.
Miasteczko. Bar. Wcinamy papu. Jest prąd i internet nawet jest.
Koniec dnia wieńczymy na przydrożnym parkingu. Tutejsze dróżki są bajeczne. Jak stworzone dla motocyklistów.
Nie chciało nam się już rozbijać namiotów i przespaliśmy się na stołach.
Jest prom! Tylko najpierw trzeba się uporać z odprawą..
Na granicy Tureckiej lekkie zamieszanie ale przeszło bez większych trudności. Po tylu przejściach człowiek coraz lepiej sobie radzi z kolejnymi. ;) Zjechaliśmy z promu po zmroku. W drodze zatrzymaliśmy się w barze, gdzie spróbowałem ichniej herbatki.
Daje dobrego kopa. jakieś 60-80km dalej zjechaliśmy z drogi i padliśmy snem na ziemię. Bez namiotów, bez niczego. Dobrze, że sił starczyło na rozwinięcie karimaty i wyjęcie śpiwora. W nocy jakieś psy szczekały. Ale miałem to tam, gdzie miałem jeżdżący obok pociąg kilka dni temu.
Ankara! Jedziemy do Ankary!
Utwór w tonacji D-Dur.
Rano zwinęliśmy namioty. To był ostatni wspólny obóz z Pawłem. Teraz się rozdzielamy. Paweł wraca do Polski, ja pojadę jeszcze kawałek przez Turcję a potem w drodze powrotnej postaram się przejechać przez wszystkie kraje bałkańskie. Zatem szerokiej drogi i do zobaczenia gdzieś w Polsce!
Prom w cieśninie Dardanele.
Grecja! Przejście graniczne poszło niespodziewanie gładko. Chyba chętniej wypuszczają niż wpuszczają.
Dziki obóz niedaleko drogi.
Poszukiwanie przejścia granicznego pomiędzy Grecją a Albanią. Przejście jest tylko jedno i tak zamaskowane, że bez pomocy miejscowych nie idzie go znaleźć. Staję więc na skrzyżowaniu i zatrzymuję samochody jak gliniarz, pytając o drogę. ;)
W końcu się udaje. Znajduję przejście. A na przejściu pusto, żadnych samochodów, żadnych ludzi. Po chwili znalazłem jakiegoś celnika. Znajdują się też inni. Dziwią się, że tak daleko jeżdżę na tak małym motocyklu. Chwila rozmowy. Wracają do mnie dokumenty. Wjeżdżam do Albanii. A na przejściu dalej pusto. Nie wiem, czy to dobrze wróży czy źle..
Poranek. Pora zwijać obóz i w drogę.
Porzucony UAZ.
Wszędzie są bunkry. Wszędzie. Nawet na małych posesjach.
Macedonia. Przejścia graniczne kończą się na kontroli paszportowej.
W tym czasie dostaję sms od Pawła który właśnie dojechał do domu. Pisze do mnie bym uważał na granicy Kosowa i Serbii bo właśnie była tam jakaś strzelanina. Heh.. fajnie.. Jestem 20km od tej granicy i właśnie tam jadę. ;)
Czarnogóra. Pogranicznik chce ode mnie dowód osobisty. Po co mu dowód jak daję mu paszport. No ale chce dowód. To ma dowód. Podchodzi do okienka z drugim i mu zaczyna dyktować: "Barto.. sy zy!". Ten w budce chyba nie dosłyszał, na co pierwszy dwa razy głośniej: "BARTO... SY ZY!". Stempel jest, można jechać. ;)
Bałkany są mocne.
Most kolejowy. Leci nad rzeką i wlatuje w tunel.
Późno się zrobiło więc zjeżdżam z drogi rozglądając się za noclegiem. Wjeżdżam na duży, płaski teren. Wygląda to jak jakieś przerwane prace ziemne. Z drogi nic nie widać więc miejsce jest ok. Ciemno się robi więc rozbijam namiot i szamię coś na kolację. Idę się odlać i coś w drodze przykuło moją uwagę. Coś na ziemi. Przyjrzałem się.. a to zużyty kondom. Tu drugi. Tu trzeci. Są wszędzie dookoła. Są ich setki! Jak ja tego nie zauważyłem wcześniej? Ale teraz to już po ptokach, rozbiłem się to idę spać. Położyłem się. Nim zdążyłem zasnąć słyszę, jak jakieś auto wdrapuje się po kamieniach. Obserwuję je. Samochód podjechał, po czym nawinął i wjechał w boczną w las. Później przyjechał drugi. Stanął niedaleko i rozkręcił subbofer. Heh.. ciekawie..
Rano nikogo nie miło. Pusto. Słońce grzeje.
Sarajewo. Kraina historyczna. Miasto ciasno położone w dolinie, otoczone stromymi górami.
Belgrad. Teraz to już lecę do domu. Za jakieś 2-3 dni powinienem być w Polsce.
Chorwacja tranzytem. Nie, nie jadę nad morze. ;)
Słowacja, już niedaleko Polski. Ostatni nocleg na obczyźnie. Trochę trudno było znaleźć i miejsce też słabe. W dodatku ciągle leje. Wszystko mokre. Ale coraz bliżej domu.
Polska ukochana!
Zgodnie ze zwyczajem zawijam do pierwszej napotkanej knajpy i zamawiam syty, polski obiad.
W Sosnowcu zatrzymuję się na jeden dzień u mojego brata.
Następnego dnia wyjeżdżam z Sosnowca do domu w Warszawie. Zatrzymuję się w Kłobucku pod Częstochową u DziadkaJarka. Dostaję od niego szybę do Rometa, ponieważ dotychczasowa mi się połamała.
Od Dziadka Jarka do domu dzieli mnie już jedynie 200km. Ostatnie moje zdjęcie w trakcie podróży.