23.04...25.05.2010 (33 dni), 10829km
W tym roku Radziecki Prymus odszedł na emeryturę. W tym roku kupiłem normalną turystyczną gazówkę na kartusze. Jest większa, niestety. Ale przynajmniej rzeczy w kufrze nie śmierdzą mi benzyną.
Prom się trafił niespodziewanie. 2 eura za motona.
Dziki nocleg w Niemcach. Trudno było z naleźć, szukaliśmy chyba z godzinę. Znaleźliśmy sporo po zmroku. Ale polanka okazała się dobrym miejscem, z drogi nic nie było widać.
Cały dzień mijał na takich miasteczkach.
Luksemburg! Kraj niby mały, a lasów mają.
France c. d.
Przypadkowo napotkane miasto.
Przyparkingowy nocleg.
Zaczynają się górki. I zaczyna się chmurzyć.
Uwaga! Pireneje nadchodzą!
Kiedyś przejeżdżaliśmy Pireneje przez Andorę, drogą wysoko w górach. Ta trasa wiedzie wąwozami, wzdłuż rzeki.
No nie powiem, droga fajna.
Budynek elektrowni wodnej.
Prawie jak na Bałkanach.
Miasteczko na wzgórzu. Taką bym mu dał nazwę.
A za miastem takie drogi! Śnieg? Śnieg w Hiszpanii?! Na początku maja?! Czy ich pogięło?!
Nigdy nie wiesz, co cię zaskoczy.
Kemping w Hiszpanii. Po tylu noclegach na dziko zafundowaliśmy sobie kawałek cywilizacji z normalnym kiblem i prysznicem. Piec za kawałek kabanosa strzegł mi namiotu przez cały dalszy pobyt.
Kolejne lądowiska dla śmigłowców.
To się nazywają kaktusy!
No i jest! Miło ją widzieć znowu. Po dwóch latach. I to z siodła tego samego motocykla!
Bunker!
Wejście kosztowało kilkanaście euro.
Wjazd na skałę. Normalne zakręty, które nawet samochodem wielkości Punto trzeba brać "na dwa".
Wejście na szczyt, gdzie jest stacja meteorologiczna. I pewnie jakieś tajne wyrzutnie rakiet, schowanych w skałach.
Wracamy do motocykli, a na motocyklach?
Złodziejskie małpy!
Zostawiając motocykl, zostawiłem na wierzchu przytroczoną ekspanderem Fantę. Wracam, Fanty niema. Myślę sobie, pewnie jakaś menda się trafiła i wzięła. Ale patrzę na te małpy i po chwili... widzę, jak wskakuje na niedaleko stojący rower i kradnie inną butelkę! Jedną łapą od razu chwyta za korek. Ale to cwane.
Lekkie szarpnięcia nie robiły na nim wrażenia.
Lotnisko w Gibraltarze. Chyba jedyno takie na świecie, gdzie w poprzek pasu startowego przechodzi droga a w momencie lądowania albo startu, na drodze opuszczane są szlabany. Jak na przejeździe kolejowym.
Ciasno jest w tym całym Gibraltarze, nie powiem.
Ciekawe, że jest wycelowana w miasto. A nie w przesmyk cieśniny.
Trafiliśmy na lądowanie samolotu.
Widać drugi brzeg? Widać. To Afryka.
A małpy cały czas na motocyklach. I tylko żarcia szukają. Albo Fanty.
Na tym kempingu dojechał do nas Ludwik. Ludwik przyjechał z Warszawy na PC800 w 4 dni! Dalej jedziemy razem w trójkę.
Płyniemy z Tarify. W Gibraltarze były droższe bilety. Tutaj są po 55 euro za motocykl i osobę w jedną stronę. Bierzemy od razu we dwie strony, bez konkretnej daty powrotu.
Wjazd na prom. Obsługa rozdaje nam pasy mocujące motocykle do podłoża. Po zamocowaniu ich idziemy na górę. Ale z okien widzimy, jak wjeżdża na prom jakaś załadowana Tenera. Złapaliśmy gościa na pokładzie samochodowym. To Senegalczyk, który mieszka we Francji i jedzie właśnie motocyklem do Senegalu. Dobrze, że się trafił, bo na promie są wstępne deklaracje wjazdowe na teren Maroka, które były wyłącznie po arabsku i francusku.
Maroko. Na granicy było trochę zamieszania, ale całe szczęście, że trafił się nam ten Francuz. Musieliśmy zaliczyć z paszportami kilka okienek, w tym jedno na piętrze. Ale obyło się bez większych problemów. Za to za rogatkami.. Od razu inna rzeczywistość. Jakby momentalnie przekroczyć granicę innego świata. Nawet zapach jest inny. A to przecież najbardziej zeuropenizowany kawałek Afryki.
Kasa z bankomatu, bo dinarów w Europie nie kupisz.
Tenera Francuza.
No to wpisujemy jakiś cel.
Nawet był kawałek autostrady. Autostrady są dobre. Tylko, że zewsząd wychodzą ludzie. Chodzą pomiędzy barierkami, chodzą poboczem. Wychodzą zza krzaków i drzew. Na pustej autostradzie! Poza miastem! Skąd oni się tam biorą?
Jedziemy. Leje. Mokro. Zimno. To jest ta gorąca Afryka?! To ona?!
Moje picie. Nie wiem, z czego jest, ale jest dobre.
Rabat. I wieża Hassana.
Marokańscy "przewodnicy po mieście", których trzeba się wystrzegać. Pomimo mojego niechętnego nastawienia, Paweł i Ludwik zaczęli ulegać jednemu. Prowadził nas po dziwnych miejscach. Oczywiście, jak się okazało nie za darmo. Asertywność na pierwszym miejscu, inaczej tam cię zjedzą.
Casablanca!
Dwa piętra krów. I na prostej ponad 100km/h!
Góry Atlas!
Drogi się prostują. Chłodne zmienia się w gorące, wilgotne w suche. Zielone w piaskowe.
Przyszły do nas psy samotne. Daliśmy im kawałek mortadeli. Były nam wdzięczne, dokąd tylko nas widziały.
Zawsze Coca-Cola!
Studio Marokańskiej wytwórni filmowej.
W przewodniku było napisane, że pod kamieniami czają się skorpiony. My żadnego takiego nie widzieliśmy.
Ogromny wiatr nachodzi falami.
Ogień! Kilka razy przytarłem stopkami i glebę.
Zaparkowane wielbłądy.
Nie wiem dlaczego mają taki wyraz pyska, ale wygląda jakby były wiecznie uśmiechnięte. Albo tak robią specjalnie, jak mnie widzą.
Nasz namiot.
Na bosaka i z gitarą, która ma trzy struny. Ale to w niczym nie przeszkadza. ;)
Łańcuch pewnie zaraz będzie do wymiany. ;)
Opuszczamy ośrodek. Co jak co ale fajnie było.
Jakie tu są paliwa..?
Wieczorem wjechaliśmy w jakieś gury i w taką mgłę, na jaką trafia się chyba tylko raz w życiu. To chyba była jakaś anomalia atmosferyczna. Mgła, przez którą już słabo widać jezdnię na wysokości przedniego koła, która od wzroku jest oddalona o ile..? Półtora metra..? Masakryejszyn...
O, to jest Afryka. Nawet żadnego oznaczenia niema.
Miejsce na obóz. Wokół żywego ducha. Rozbijamy namioty. I nagle się okazuje, że tu ktoś siedzi, tam ktoś siedzi.. tam ktoś idzie.. Nie wiem, skąd ci ludzie się tutaj biorą..
Ciasny most. ;)
Busy wyprzedzają, otwierają drzwi i w trakcie jazdy naganiają do kupienia towaru. Podjeżdżają bokiem T4, odsuwają drzwi i naganiają. O tym, co się dzieje na poboczach nawet już nie wspominam.
Tutaj sobie jechaliśmy. Dnem wyschniętej rzeki, po żwirze i kamieniach. Aż z za głazów wyskoczyły do nas dzieci. Ale nie dzieci z zabawkami z przedszkola. Tylko złe dzieci. Ze złymi minami i kamieniami w rękach. Było ich z kilkanaście co najmniej. Kamienie zaczęły lecieć w naszą stronę. Więc gaz i przed siebie. A przed nami? Rzeka! Nie wiem, czy te dzieciaki było głodne, czy po prostu stawiały na ilość, ale lepiej było spindalać. Więc gaz opór i przez rzekę. Ludwik jechał przede mną i tylko tworzył wodny korytarz, w którym posuwałem się ja a za mną Paweł. Woda lekko zakryła mi silnik. Było głęboko, ale dobrze, że tej wody nie było z metr. Przejechaliśmy. Małoletnia banda została po drugiej stronie. Trochę bałaganu by mogli narobić, jakby dopadli. A trzepnąć którego w ramach odstraszenie też było ryzykowne, bo mogliby zaraz zjawić się dorośli. I by było gorzej.
Śródziemne. Od południa.
Kemping. Ostatni w Maroku. Plan zakłada, że jutro przeprawiamy się do Europy.
Coca Cola była po arabsku Fanta po łacińsku, ale Pepsi znowu po arabsku.
Koniec Maroka. Trzeba wydać nadmiar kasy wyciągniętej z bankomatu, bo w Europie nigdzie tego nie sprzedasz. Nic z tym nie zrobisz.
Poszliśmy więc do restauracji i zamówiliśmy losową pizzę. Przyszła pizza.. z rybami! Takimi wielkości szprotek, ułożonymi po jednej na każdym kawałku.
Ten podjazd całkiem zmyślnie się rozkłada.
Żegnamy.
Niżej kilka zdjęć z Maroka z aparatu Pawła. Tutaj Francuz, który jechał do Senegalu. Przewodniczył nam przez pierwsze kilometry po obcym lądzie.
Plaża na pierwszym kempingu.
Wbrew pozorom, wielbłądów było niewiele. Poza Saharą, można powiedzieć, że pojedyncze sztuki.
Skwar.
Ja. I wielbłądy o świcie.
Stacja benzynowa.
Śniadanie i kury chodzące po kempingu.
Woda mineralna.
Pola kaktusów.
Naciąg spadniętego łańcucha. ;)
To zdjęcie wywołałem sobie u fotografa. I mam je w ramce.
Sześciopasmowe szutry nad Morzem Śródziemnym.
Drugi nocleg na ziemi, obok drogi. W Hiszpanii jest sporo takich fajnych zatoczek, coś na wzór parkingu, który oddziela od drogi naturalny kawał ziemi. Niektóre takie zatoczki są jeszcze oszlabanowane. Miejsce na awaryjny dziki nocleg w sam raz.
Dzikusy dopadły europejski market.
W końcu kemping. Hiszpania nad Śródziemnym. 10 eurów. Bardzo fajny, przy samej plaży. Co powiecie na takiego campera? Ze Smartem w środku?
Drugi raz pod tą samą tablicą. Drugi raz tym samym motocyklem. Dwa lata temu nie spodziewałbym się.
Zjazd z Pirenejów. France.
Takie cuś i to u Franców.
Jeden z lepszych dzikich noclegów. Tutaj rozdzielamy się z Ludwikiem. Ludwikowi kończy się urlop i wraca na tranzytowy szlak do Polski. Dalej jadę z Pawłem.
Nim Ludwik pojechał w swoją stronę, dał nam cynk na ciekawą trasę we Francach. Wiadukt Millau. Najwyższy wiadukt w Europie. I bardzo długi. Droga na wiadukcie ma 2,5km długości.
Fajnie się jedzie. Tylko podmuchy wiatru są uderzające.
Jeszcze Marokański serek. Z tych wszystkich znaczków znam tylko "5". Ale nie wiem, czego 5. 5 Kawałków?
A parking przestał być używany, bo.. trochę wjazdu odpadło..
Wietrzny nocleg. Wietrzny dzień.
Rzepakowe pola mówią mi, że już niedaleko.
Koniec Franców, u stóp gór.
W Szwajcarii był chyba największy problem z dzikim noclegiem. W końcu zatrzymaliśmy się na bocznej drodze przy ściętych balach drzewa. Było już po zmroku.
Koniec Szwajtzardtlandów. Wjeżdżamy do Liechdteijnsztejnów.
Fajna droga. Opłaciła się.
Wjechałem na autostradę a tam taka ulewa, jaką rzadko w ogóle można zobaczyć. Oberwanie chmury. Na autostradzie. Pierwszy raz widziałem, żeby na autostradzie, akurat tutaj na przeciwległym pasie, przewaliło się na jezdnię drzewo. Błyskawicznie zrobił się korek. Tak dmuchało. I tak lało.
Przemokłem do gaci. Dzwonię do Pawła, który od trzech dni jest w domu, że muszę się do niego ewakuować, bo płynę cały od góry do dołu.
Przerwa. Dobrze się spisał Romecik. Choć napęd już ledwo zipie. Pewnie od tej pustyni w Maroku.
Koło odsunięte na maxa.
Tylna się zjechała mocniej. Po powrocie będę musiał ją wymienić. Ale jak na oponę z 1995 roku, jeździła perfekcyjnie.
W nocy dojeżdżam pod dom. Pod mój Warszawski Pekin.
Na koniec kilka zdjęć z Pawłowego aparatu. Tutaj nocleg w Hiszpanii.
Elektrownia słoneczna w Hiszpanii.