Niestety aby się tam dostać, o ile nie posiada się żadnych poważnych znajomości ani nie ucieka się do radykalnych posunięć jak np. przełaj przez mokradła i Czerwony Las, zostaje wyjazd zorganizowany. Ich charakter bywa różny i jak można się spodziewać, uzależniony jest głównie od pieniędzy. Ja wybrałem tańszą i krótszą opcję, bardziej by "zbadać teren" i sprawdzić, czy warto jest zrobić wyjazd z większym rozmachem.
Wyjazd zaczął się w Warszawie pod Pałacem Kultury o 19:30. Grupa liczyła 21 osób + organizator + dwóch kierowców. Wyjechaliśmy w kierunku na Lublin. Na przejściu w Dorohusku byliśmy o pierwszej w nocy. Przejście przez granicę zajęło godzinę i pojechaliśmy dalej E373 na Czarnobyl. Cała trasa wyniosła 780km. Średnio co dwie godziny była przerwa i o 9:30 czasu Ukraińskiego dojechaliśmy do strefy.
Na strefę składa się obszar 30km wokół elektrowni. Wejść można wyłącznie posiadając odpowiednią przepustkę lub licencję organizatora wycieczek. Teoretycznie można zgłosić się do biura Chernobylinterinform zarządzającego strefą z prośbą o rozplanowanie indywidualnej wycieczki. Ale szczerze, nie znam nikogo z pierwszej ręki, komu by się to udało.
Dodatkowo w związku z tym, że strefa pilnowana jest przez wojskowych, w przypadku obywateli obcego kraju konieczne jest zgłoszenie wcześniej wszystkich uczestników z numerami paszportów. Czas każdego wjazdu do Strefy musi być określony. My mamy 6 godzin. Trochę niewiele, więc trzepa spinać porty. Swojego czasu, tak jak pewnie wielu motocyklistów, chciałem pojechać do Strefy motocyklem. Gdy dowiedziałem się, że jest to niewykonalne, chciałem pojechać chociaż do punktu kontrolnego, by zrobić sobie zdjęcie z tablicą na której będzie jakiś znak radioaktywności. ;) To niestety też odpada, bo przy pierwszym punkcie kontrolnym niema żadnego takiego znaku. Jest on później, ale o tym jeszcze będzie.
Ostatnią rzeczą ze wstępnie wjazdowych jest podpisanie deklaracji przestrzegania regulaminu w strefie. Jest w niej mn. o tym, by nie śmiecić, nie podpalać lasu, nie jeść owoców ani zwierząt (!), chodzić w długich spodniach i z długim rękawem. Jest też niestety zakaz wchodzenia do budynków. Ale do tego jeszcze wrócę.
Zdjęcia które teraz widać są z jednej z wiosek, które ciągną się kilometrami wzdłuż drogi. Takich wsi w całej Zonie jest 60?80? Dokładnie nie pamiętam. Ale jest ich mnóstwo. Zdjęcie wyżej jest z jednego z wiejskich Domów Kultury.
Przewód maski z puszką filtra, rzucony gdzieś na parapecie.
Stara Łada przed garażem.
Jeden z ostatnich Leninów w Strefie.
Pomnik Strażaków Poległych, który po wnikliwszej analizie mógłby budzić pewne kontrowersje. Obok strażaków z prawej, z lewej jest dozymetrysta badający teren. Tak na prawdę pierwsze zastępy straży pożarnej które przyjechały na miejsce, nie miały pojęcia o promieniowaniu. Niektórzy strażacy nieświadomie dostawali tak silną dawkę promieniowania, że po wejściu na dach elektrowni, gdzie był porozrzucany grafit, już z niego nie zeszli.
Pierwszym bardziej ciekawym punktem jest Duga. Prowadzi do niej długa, wąska droga z betonowych płyt.
Bliżej stoją na poboczach wraki samochodów.
Budynki techniczne.
Olbrzym.
W końcu jest. To jest Duga. Olbrzymi, pozahoryzontalny radar, który w swoich czasach miał wykrywać pociski wystrzelone w kierunku ZSRR. Stoi w miejscowości Czarnobyl-2 i niegdyś był obiektem ściśle tajnym, do którego dostęp miało bardzo niewielu ludzi.
Rozmiary tego monstrum są po prostu kolosalne. Ma 135m wysokości i 300m długości. Jego budowa kosztowała tyle, co postawienie trzech elektrowni czarnobylskich. Niestety lekko zaczął padać deszcz więc na obiektyw padło kilka kropli. Dodatkowo wiatr który przelatuje przez konstrukcję generuje zauważalny szum a czasem w którymś miejscu słychać mniejszy lub większy trzask. Zgrzyt. Napięcie materiału. Konstrukcja sama wydaje dźwięki potwierdzające jej majestat.
Radar przestał być używany po wybuchu elektrowni. Cała ta ściana jest konstrukcją odbiorczą. Obok stał jeszcze mniejszy radar nadawczy, ale został zdemontowany. Ze zdemontowaniem tego jest lekki problem, bo jest trochę duże. Pojawił się pomysł wyburzenia, ale sądząc po wielkości i masie, upadek takiego olbrzyma na ziemię mógłby zatrząść gruntem. A skoro kilka kilometrów obok są reaktory jądrowe, zaniechano tego pomysłu.
Oficjalnie wchodzić na to nie wolno. Jednak w przypadku kilkudniowego pobytu w Strefie można zrobić tak, by wejść. Wszystkie drabinki w niezakłócony sposób idą od ziemi, aż po samą górę.
Dla porównania skali zwróćcie uwagę, że na zdjęciu wyżej, obok idą ludzie.
Żegnamy Dugę.
Kolejne wioski.
Dojeżdżamy do wewnętrznej strefy zamkniętej, która jest wokół 10km od elektrowni i przechodzimy przez kolejny punkt kontrolny. Dojeżdżamy do elektrowni. To są dodatkowe bloki 5 i 6, których budowa została przerwana przez katastrofę. Nigdy nie zostały dokończone. Nawet żurawi nikt nie zdemontował.
To jest również niedokończona chłodnia kominowa. Duże plany były związane z tą elektrownią. Swojego czasu miał to być największy tego typu obiekt na świecie.
I główny, choć najbardziej ponury element wyjazdu. Reaktor nr. 4, w którym po zaledwie 3 latach pracy doszło do wybuchu. Niedawno przykryty nową Arką.
Dookoła trzypasmowe ogrodzenie z murem i drutem kolczastym na szczycie każdego. Obiekt lepiej chroniony, niż jednostka wojskowa.
I teraz jak to jest z tym promieniowaniem. Przed nasunięciem arki odczyty w odległości 200m od sarkofagu wynosiły około 5,4μSv. Teraz jest 1 μSv. Dozymetr nie jest mój, dostaliśmy je na czas przebywania w Strefie. Oczywiście na początku Wołodia, czyli nasz ukraiński przewodnik zaznaczył, że jeden kosztuje 150$, więc jak ktoś zgubi to odkupuje. ;)
W Czerwonym Lesie, czyli na obrzeżach elektrowni promieniowanie przekracza 8μSv. Mimo iż są to dawki większe, niż występujące zazwyczaj, np w Warszawie waha się odczyt pomiędzy 0,1-0,2μSv, to przy wysokiej aktywności słońca podczas lotu samolotem nad Grenlandią odczyt może chwilowo dojść nawet do 150μSv. W Skandynawii czy w Tybecie odczyty mogą się bujnąć i do 80μSv, a ludzie tam normalnie żyją. Druga sprawa jest taka, iż są to jednostki przyjęte przez organizm na godzinę, więc chwilowe przebywanie w miejscu z wyższym odczytem, niż np 25μSv po którym w tych dozymetrach włącza się alarm nie jest jeszcze szkodliwe. Przypomnę, że w trakcie zdjęcia rentgenowskiego klatki piersiowej dostaje się dawkę około 100μSv a zdjęcia jamy brzusznej - 500μSv. Wszystko zależy od czasu. Najgorsze jest to, że promieniowania w żaden sposób nie da się zobaczyć. Jedyny znak jaki można odczuć na swoim ciele, to metaliczny posmak w ustach radioaktywnego jodu. Niestety, zazwyczaj gdy się pojawi to jest już za późno.
Prypeć. Jedziemy do miasta.
A przed tablicą Czarnobylski lis, który biega po napromieniowanych lasach i poluje na zmutowane myszy.
Dojechaliśmy do Prypeci. Przed bramą miasta kolejna rogatka ze szlabanem. W mieście mamy półtorej godziny czasu. Do eksploracji miasta w którym mieszkało niemal 50tys osób, ma się to nijak, ale przynajmniej można zobaczyć kilka charakterystycznych punktów.
Przystań rzeczna. I zatopiona barka. Tak się bawili kiedyś Prypecianie.
Żurawie.
Kiedyś tutaj jadło się pierogi. Piło piwo i patrzyło na pływające łódki.
Budynki mieszkalne. W każdym z nich są setki pomieszczeń gotowych do eksploracji. Zostawione w pośpiechu. A jak to jest z wchodzeniem? Zakaz wchodzenia pojawił się niedawno ze względu na pogarszający się stan techniczny budynków. Oczywiście w przypadku dłuższego wyjazdu, gdy jest więcej 'czasu operacyjnego', robi się tak, że się wchodzi. ;) Jednak ludzie bywający tutaj regularnie zauważają, że wojskowi, pilnujący terenu zaczynają przykręcać śrubę, a możliwości dogadania się w sytuacji przypału, co w tym kraju wydałoby się normalnym i normalnym zawsze było, niepokojąco przestają działać. Być może ma to związek z niedawnymi zmianami na Ukrainie milicji w policję.
Instytut atomistyki. Budynek funkcjonował jeszcze przez kilka lat po wysiedleniu miasta.
Główny plac.
Uniwersam.
I chyba najbardziej charakterystyczne miejsce w całej Strefie. Wesołe miasteczko.
Generalnie w zdecydowanej większości miasta poziom promieniowania utrzymuje się na wysokości 0,2-0,3μSv, czyli niewiele większy niż w miastach normalnie funkcjonujących. Jedyne miejsca w Prypeci które ostrzej grzeją to miejsca, które miały związek z pracą likwidatorów. Czyli na przykład słynny chwytak którym były przenoszone radioaktywne odpady czy podziemia szpitala, gdzie zalegają ciuchy likwidatorów. Tam odczyty potrafią dojść do 80μSv a nawet i wyżej. Jest też kilka miejsc, w których poziom promieniowania jest niewiele większy, i jest to cmentarz, Centrum czy podłoże w Centrum lub w wesołym miasteczku, gdzie lądowały helikoptery zrzucające piasek, bor, dolomit, glinę i ołów.
Zakazy zakazami, czas czasem, ale udało nam się wbić do opuszczonego przedszkola. Jednego z wielu w tym mieście.
Charakterystyczne, radzieckie blaszane ciężarówki.
Wesołe i kolorowe rysunki. Powyrzucane z szaf na podłogę. Przysypane szarym gruzem. Rozdeptane oddane w zapomnienie.
Przedszkole wyżej widziane z zewnątrz.
Motorówki z kierownicą.
..w których rosną drzewa..
Półtorej godziny minęło nawet nie wiadomo kiedy. Ja bym mógł tutaj przyjechać na miesiąc.
Prypeć była ostatnim punktem w wewnętrznej strefie, okalającej elektrownię na obszar 10km. Na punkcie kontrolnym każdy musiał przejść kontrolę dozymetryczną, żeby później nie promieniował gdzieś w mieście. W czasie, gdy przechodzimy kontrolę, człowiek ochrony wchodzi do autobusu z dozymetrem pamiętającym chyba jeszcze czasy powojenne.
Wieczorem pojechaliśmy do hotelu w Kijowie. Ale po zakwaterowaniu poszliśmy jeszcze na miasto. Mn. na Majdan. Ale tutaj będziemy też jutro. Mieliśmy świetnego przewodnika ukraińskiego Wołodia, który mówił po polsku. Fajny, pozytywny i wesoły człowiek, który miał dużą wiedzę historyczną nie tylko na temat Strefy Czarnobylskiej, ale też Kijowa i całej Ukrainy.
Metro na żetony i zaiwaniście długie schody ruchome które mimo iż jeżdżą wyraźnie szybciej, niż nasze to w jedną stronę jadą ponad dwie minuty. Na koniec dnia poszliśmy do knajpy gruzińskiej, gdzie przy na prawdę dobrym żarełku i w towarzystwie Ukrainek dostawiających to nowe butelki wódki minęła reszta wieczoru.
Dzień drugi, Kijów.
Majdan. Ten, na którym jeszcze nie tak dawno zostało zabitych lub rannych setki osób w trakcie manifestacji.
Jakaś laska ćwiczyła akrobacje na linie. I była w tym całkiem niezła.
Wydawało mi się, że Kijów jest płaski. A tu są niezłe górki!
Jak się nazywa ten instrument?
Murale.
Na koniec zwiedzania Kijowa poszliśmy na obiad do Pyzatej Chaty! Byłem kiedyś w Pyzatej Chacie w Lublinie. Bardzo fajne miejsce. Ale ta była ogromna!
Metro w Kijowie jest takie samo, jakie na początku jeździło w Warszawie, choć może pominę fakt, że metro w Kijowie ma 52 stacje w trzech liniach. I jeździ już prawie 70 lat. A metro w Warszawie...? ;)
Market w Kijowie. Ostatnie zakupy przed powrotem. Widzieliście kiedyś soki w trzylitrowych słoikach?
Na zachód. Do domu.
Ostatni z punktów trasy powrotnej. Przejście graniczne z PL. Wyszły niecałe 3 godziny. Niektóre samochody trzepali dość ostro. U nas w autokarze wystarczyło otworzyć bagażniki, nawet nie zaglądali do plecaków i walizek.
Jakieś podsumowanie? Chyba wszystko napisałem w trakcie. Dodam tylko, że jak na wyjazd, który kosztował 840zł, to był to bardzo dobrze spędzony czas. I nawet jak na te 6 godzin spędzonych w Strefie, zobaczyłem wystarczająco dużo. A co z resztą, której nie zobaczyłem? Po takim wstępie mógłbym tam pojechać i na tygodniową eksplorację. Pytanie tylko, ile jeszcze zostało czasu Prypeci. Bo z jednej strony zauważa się coraz większe zaostrzania co do swobodnego poruszania się po mieście, a z drugiej niektóre budynki rzeczywiście są w kiepskim stanie i obawiam się, że w pewnym momencie Prypeć może podzielić los Pstrąża, które z powodu złego stanu technicznego budynków, dla bezpieczeństwa zostało wyburzone.