wtorek, 25 maja 2010

Rozpoczęcie sezonu MZ-Klubu i wyjazd Rometem do Afryki

23.04...25.05.2010 (33 dni), 10829km

          Długa, niezwykła podróż, która zaczęła się od zlotu MZ-Klubu niedaleko Zgorzelca na Dolnym Śląsku. Stamtąd, razem z Pawłem który jechał na CB500 pojechaliśmy w kierunku Gibraltaru. Droga przez Europę zajęła nam niecałe dwa tygodnie. W cieśninie spotkaliśmy się z Ludwikiem, który w 4 dni przyjechał z Warszawy i w trójkę przeprawiliśmy się do Maroka, gdzie jeździliśmy przez tydzień.


Wyjazd w piątek z rana. 500km do Baworowej, na końcu Dolnego Śląska, gdzie zaczyna się zlot MZ-Klubu.




Cały Boży dzień w siodle.

Za Wrocławiem zaczął zapadać zmrok.

Po przejechaniu całej Polski, w Baworowej padłem jak zdechły pies i dopiero rankiem następnego dnia się rozejrzałem, gdzie jestem.

A byłem w sielankowym miejscu.

Upał lał się z nieba okropnie.

Tomasz102

Jeden przyjechał na zlot Trabantem!

Cacko



Był taki upał i takie słońce, że aż zdjęcia rażą w oczy!



W ośrodku było spore, betonowe boisko. Posłużyło za plac do konkursów.


Picie piwa na czas.


Rzut kołem od MZ'ty.



I pchanie Trabanta! Oczywiście na czas.



A wieczorem dyskusje na różne tematy.




Zlot szybko minął. Potem zatrzymałem się jeden dzień u Pawła w Lubaniu, gdzie przygotowałem motocykl na wyjazd. Zawory, olej i wszystko inne, co potrzeba.


Wyskok z PL! Niemce.

Paweł zabrał samorozkładający się namiot. Jednak jedyną formą w jaką się składa, jest taki talerz. Który przy wyższych prędkościach stawał dęba.



Niemieckie drogi krajowe.




..i niemieckie mlecze.




To chyba jakiś rezerwat.


W tym roku Radziecki Prymus odszedł na emeryturę. W tym roku kupiłem normalną turystyczną gazówkę na kartusze. Jest większa, niestety. Ale przynajmniej rzeczy w kufrze nie śmierdzą mi benzyną.



Prom się trafił niespodziewanie. 2 eura za motona.

Dziki nocleg w Niemcach. Trudno było z naleźć, szukaliśmy chyba z godzinę. Znaleźliśmy sporo po zmroku. Ale polanka okazała się dobrym miejscem, z drogi nic nie było widać.

No i teraz pytanie. Jak to złożyć.


Za pierwszym razem nie jest to wcale takie proste.


Wyjazd z obozowiska.




Cały dzień mijał na takich miasteczkach.

I takich dróżkach. Nie jechaliśmy autostradami. Jechaliśmy normalnymi, międzymiastowymi drogami.




Drugi nocleg w Niemczech znalazł się szybciej. Boczna droga w las i ciach. Nawet z początku się zastanawiałem, czy to nie zbyt rozległy i widoczny teren. Ale po całym dniu drogi wybrałem rozbicie namiotu, niż szukanie innego miejsca.


Paking i wyruszing.


Ciepły.







Luksemburg! Kraj niby mały, a lasów mają.





France!

Tak wygląda droga, na której końcu musi być dobre miejsce na nocleg.

A nie mówiłem?



Ten namiot na kufrze wygląda jak jakaś antena meteorologiczna. ;)

France c. d.



Piękna, francuska ziemia.






Przypadkowo napotkane miasto.




I kolejny francuski kawałek ziemi, w sam raz do przenocowania. Rzepaki wysokie, dobrze maskują.








Przyparkingowy nocleg.

Na którym były jakieś dziwne drzewa z porośniętymi pniami.

Diler muzyki. ;)







Wrak stojący ot tak gdzieś, w polu.



Wrak nr. 2.






Zaczynają się górki. I zaczyna się chmurzyć.



Uwaga! Pireneje nadchodzą!



Kiedyś przejeżdżaliśmy Pireneje przez Andorę, drogą wysoko w górach. Ta trasa wiedzie wąwozami, wzdłuż rzeki.






No nie powiem, droga fajna.



Budynek elektrowni wodnej.






Prawie jak na Bałkanach.





Lądowiska dla helikopterów.





Hiszpanija!


Takie ciekawe odwodnienie skał.

Do Hiszpanii wjechaliśmy późnym popołudniem.





Poszukiwanie miejsca na nocleg. Miejsce znalezione. Głęboko w krzakach, gdzie żaden stalker nie trafi.

Dopiero wieczorem zobaczyłem, że gdzieś zgubiłem śrubę od napinacza łańcucha.

Na szczęście miałem ze sobą całą torbę zapasowych śrub.


Zimno jakoś w tej Hipszpanii. I deszczem się zanosi.


Miasteczko na wzgórzu. Taką bym mu dał nazwę.




Kamping. Ale za wczesna pora, szkoda dnia..
















Przejedziemy miasto przed zmrokiem? Przejedziemy!

A za miastem takie drogi! Śnieg? Śnieg w Hiszpanii?! Na początku maja?! Czy ich pogięło?!


Nigdy nie wiesz, co cię zaskoczy.



Gdyby nie te góry znaleźlibyśmy miejsce do spania o ludzkiej porze. A tak zanim z nich zjechaliśmy było czarno jak wiecie gdzie, i rzuciliśmy namioty byle gdzie, gdzieś przy drodze.







Zjazd noclegowy. Niżej były kamienie. Rometem zjechałem. Paweł się wrócił. Hondą CG pewnie też by zjechał. ;)




Czarna Tina. O smaku hiszpańskiego oleju silnikowego.

Takie było miejsce do spania!








Kemping w Hiszpanii. Po tylu noclegach na dziko zafundowaliśmy sobie kawałek cywilizacji z normalnym kiblem i prysznicem. Piec za kawałek kabanosa strzegł mi namiotu przez cały dalszy pobyt.

Taki kamper. Co o tym myślicie?



Most przez wyschniętą rzekę.













Jakieś dziwne formacje skalne.



Typowy południowy, biały styl.

Tam musi być ekstra widok.





Kolejne lądowiska dla śmigłowców.



To się nazywają kaktusy!


Wielkie, kaktusiane pola.




Dziki nocleg, długo szukany zeszłej nocy.

Droga do obozu.

Droga z obozu.






No i jest! Miło ją widzieć znowu. Po dwóch latach. I to z siodła tego samego motocykla!

Podobno na górze są dobre widoki i jest jakiś rezerwat z makakami. Poprzednio darowaliśmy sobie wejście ze względu na koszty, ale tym razem wjechaliśmy na górę.

Bunker!



Wejście kosztowało kilkanaście euro.

Ciągnij pod górkę! Ciągnij!





Wjazd na skałę. Normalne zakręty, które nawet samochodem wielkości Punto trzeba brać "na dwa".


Zaczynają się małpy.



Wejście na szczyt, gdzie jest stacja meteorologiczna. I pewnie jakieś tajne wyrzutnie rakiet, schowanych w skałach.

Zeszliśmy prawie na sam dół skały po drugiej stronie. Niezła dżungla niżej się zaczyna. Chyba mało kto tam schodzi. Jest też sporo zakratowanych dziur do wnętrza skały.

Wracamy do motocykli, a na motocyklach?


Złodziejskie małpy!

Zostawiając motocykl, zostawiłem na wierzchu przytroczoną ekspanderem Fantę. Wracam, Fanty niema. Myślę sobie, pewnie jakaś menda się trafiła i wzięła. Ale patrzę na te małpy i po chwili... widzę, jak wskakuje na niedaleko stojący rower i kradnie inną butelkę! Jedną łapą od razu chwyta za korek. Ale to cwane.


Lekkie szarpnięcia nie robiły na nim wrażenia.

Kolejka linowa w dół.

Lotnisko w Gibraltarze. Chyba jedyno takie na świecie, gdzie w poprzek pasu startowego przechodzi droga a w momencie lądowania albo startu, na drodze opuszczane są szlabany. Jak na przejeździe kolejowym.


Ciasno jest w tym całym Gibraltarze, nie powiem.




Ciekawe, że jest wycelowana w miasto. A nie w przesmyk cieśniny.

Trafiliśmy na lądowanie samolotu.


Widać drugi brzeg? Widać. To Afryka.
















Wnętrze skały.

Nie myślałem, że w środku jest pusta.






A małpy cały czas na motocyklach. I tylko żarcia szukają. Albo Fanty.



Ostatni kemping przed Marokiem. Tutaj zamiast psów chodzą koty.

Przyjemny cień pod kufrem?





Na tym kempingu dojechał do nas Ludwik. Ludwik przyjechał z Warszawy na PC800 w 4 dni! Dalej jedziemy razem w trójkę.

Choć pogoda nie zachęca.

No tak. Zaczęło lać na dobre.

Płyniemy z Tarify. W Gibraltarze były droższe bilety. Tutaj są po 55 euro za motocykl i osobę w jedną stronę. Bierzemy od razu we dwie strony, bez konkretnej daty powrotu.




Wjazd na prom. Obsługa rozdaje nam pasy mocujące motocykle do podłoża. Po zamocowaniu ich idziemy na górę. Ale z okien widzimy, jak wjeżdża na prom jakaś załadowana Tenera. Złapaliśmy gościa na pokładzie samochodowym. To Senegalczyk, który mieszka we Francji i jedzie właśnie motocyklem do Senegalu. Dobrze, że się trafił, bo na promie są wstępne deklaracje wjazdowe na teren Maroka, które były wyłącznie po arabsku i francusku.



Meczet na promie.

Leje. Wieje. Buja. Ciekawa pogoda się zapowiada.


Maroko. Na granicy było trochę zamieszania, ale całe szczęście, że trafił się nam ten Francuz. Musieliśmy zaliczyć z paszportami kilka okienek, w tym jedno na piętrze. Ale obyło się bez większych problemów. Za to za rogatkami.. Od razu inna rzeczywistość. Jakby momentalnie przekroczyć granicę innego świata. Nawet zapach jest inny. A to przecież najbardziej zeuropenizowany kawałek Afryki.

Kasa z bankomatu, bo dinarów w Europie nie kupisz.


Tenera Francuza.




No to wpisujemy jakiś cel.


Nawet był kawałek autostrady. Autostrady są dobre. Tylko, że zewsząd wychodzą ludzie. Chodzą pomiędzy barierkami, chodzą poboczem. Wychodzą zza krzaków i drzew. Na pustej autostradzie! Poza miastem! Skąd oni się tam biorą?

Afrykański kemping.



Wieczór w nadmorskiej miejscowości nad Atlantykiem. Wszyscy ludzie chodzą po mieście. Wszyscy są na zewnątrz. W przeciwieństwie do Europy, gdzie wieczorami ludzie siedzą w domach przed telewizorami albo komputerami.




Zakręty. Tak, to były zakręty.

WC. Przerobione z jakichś bunkrów.



Marokański Komarek. Takich Komarków są tam całe stada.

Jedziemy. Leje. Mokro. Zimno. To jest ta gorąca Afryka?! To ona?!


Euro 4? Raczej Afro 1.




Klimat typowej, Marokańskiej wsi.


Są nawet stacje Totala.


Samochód z arbuzami. Łupnęli nam tak nieziemską cenę, że zrezygnowaliśmy. Tutaj są dwa rodzaje cenników. Dla miejscowych i dla niemiejscowych.

Jinlun pick-up a do tego jako Taxi!

Moje picie. Nie wiem, z czego jest, ale jest dobre.



Rabat. I wieża Hassana.









Na parkingu pod wieżą zaparkowaliśmy na jednym wolnym miejscu samochodowym. Ludwik stanął pierwszy, obok niego Paweł. Ludwik wystawił stopkę chcąc postawić motocykl, ale zobaczył, że może jeszcze kawałek podjechać. Złożył stopkę i podjechał te 30cm. Po czym nie pamiętając, że złożył stopkę, śmiało położył motocykl, który poleciał na Pawła, który z Hondą ledwo co nie poleciał na marokański samochód stojący obok. Oczywiście w PC od razu poszło lusterko. Najwrażliwszy element, tego motocykla w szczególności.


Marokańscy "przewodnicy po mieście", których trzeba się wystrzegać. Pomimo mojego niechętnego nastawienia, Paweł i Ludwik zaczęli ulegać jednemu. Prowadził nas po dziwnych miejscach. Oczywiście, jak się okazało nie za darmo. Asertywność na pierwszym miejscu, inaczej tam cię zjedzą.

Arabski cmentarz w mieście.





Automaty z paliwem. ;)

Zjazd z autostrady. Dobrze, że przynajmniej większe drogi są opisane w dwóch różnych alfabetach.


Jeden z setek Komarków w wiosce.


Rozbijamy obóz nad Atlantykiem.


Lusterko po zderzeniu z gmolem CB.


Człowiek! Zbiera pijawki?


Jeden.

Drugi.


Wjazd na autostradę.

Wjeżdżając do Maroka miałem zamiar jeść wyłącznie żywność paczkowaną. Potem miałem zamiar jeść wyłącznie żywność paczkowaną i z jakichś porządniejszych knajp. A potem jadłem wszystko, jak leci. I nic mi nie dolegało, nawet sraczki nie miałem.








Coś o prędkości?






Casablanca!







Marokański pociąg.





Bokiem na osiołku?

Przydrożni sprzedawcy. Nie można się zatrzymywać nawet w odległości 100m by sprawdzić mapę. By cokolwiek zrobić. W ogóle nie można się zatrzymywać. Jak cię dopadną z tobołem zegarków, bransolet i drewnianych ludzików, którymi zarzucą zbiornik i kierownicę po zegary, to przegrałeś. Spróbuj powiedzieć, że nie, dziękuję. Nic nie kupuję.


Mercedesy 123. Są ich setki. Najpopularniejszy marokański samochód. Chyba skupują je z całego świata.

Dwa piętra krów. I na prostej ponad 100km/h!




Góry Atlas!





Zakręt w lewo! Zakręt w prawo! Szybka redukcja! I brak biegów. Spadł łańcuch. ;)






Górki coraz większe. Jedziemy z zachodu na wschód, w głąb lądu.







Drogi się prostują. Chłodne zmienia się w gorące, wilgotne w suche. Zielone w piaskowe.


Sklepij z pierdołami.

Marokański camping! Goła, kamienna ziemia. Ale jest przynajmniej mur, więc nie wbiegają dzikie psy, które tutaj działają jak mafie, chodzą grupami jak hieny i nękają psy samotne.


Kibel.

Przyszły do nas psy samotne. Daliśmy im kawałek mortadeli. Były nam wdzięczne, dokąd tylko nas widziały.

Zawsze Coca-Cola!


Beczki to kempingowe kosze na śmieci. ;)


Zasilenie kempingowej kuchni.

Dobry, samotny pies.

Psia mafia.



Studio Marokańskiej wytwórni filmowej.



W przewodniku było napisane, że pod kamieniami czają się skorpiony. My żadnego takiego nie widzieliśmy.

Ogromny wiatr nachodzi falami.




Ogień! Kilka razy przytarłem stopkami i glebę.


Miasto.

Pusto. Zatrzymujesz się.


A tu zza drzewa wychodzi człowiek. I tak jest wszędzie.










Wieczorem dojechaliśmy do Sahary. W Maroku Sahara to jak u nas Bałtyk. Sporo hoteli, kempingów i innych turystycznych rzeczy. Zatrzymaliśmy się na jednym kempingu. I kupiliśmy sobie dwugodzinny przejazd na wielbłądach do namiotowej osady na pustyni, gdzie w towarzystwie berberów, ichniego jedzenia i picia spędziliśmy noc. Fajne to było. I ciekawe.









Tak wygląda wschód słońca na pustyni. Zaczyna się od pierwszego piksela.

Nasza osada w której spędziliśmy noc. Mówili nam tylko, żeby rano sprawdzać buty, bo potrafią do nich wchodzić skorpiony.

Zaparkowane wielbłądy.

Nie wiem dlaczego mają taki wyraz pyska, ale wygląda jakby były wiecznie uśmiechnięte. Albo tak robią specjalnie, jak mnie widzą.

Nasz namiot.



Na bosaka i z gitarą, która ma trzy struny. Ale to w niczym nie przeszkadza. ;)





Marokańska sałata.


No i księga gości z wpisem spod mojej ręki.

Podobno jeździć po Afryce i nie zakopać się na pustyni to jak nie jeździć po Afryce.

Więc jedynka, opór gaz i w pustynię, ile tylko wejdzie. ;)


Łańcuch pewnie zaraz będzie do wymiany. ;)

Roślinność podlewana wewnętrznym systemem nawadniania.




Opuszczamy ośrodek. Co jak co ale fajnie było.









Michelin z 1995 roku. Leżakowany. A tnie winkle lepiej, niż nowa, fabryczna opona Rometowa. To przez tą oponę powyginałem stopki centralne, od kładzenia motocykla w winklach.

Pyłokurz. Włazi wszędzie. Czasem nawet aparaty trzeba oddawać do czyszczenia po powrocie. Mimo, iż nikomu nie wpadły w piach.






Jakie tu są paliwa..?


CPN

Wieczorem wjechaliśmy w jakieś gury i w taką mgłę, na jaką trafia się chyba tylko raz w życiu. To chyba była jakaś anomalia atmosferyczna. Mgła, przez którą już słabo widać jezdnię na wysokości przedniego koła, która od wzroku jest oddalona o ile..? Półtora metra..? Masakryejszyn...

Potem zaczęło lać. Wzięliśmy hotel, żeby się wysuszyć. Jakaś dziwna pogoda w tym Maroku.

Jeszcze rano wisi w powietrzu to, co wczoraj było na drodze.






O, to jest Afryka. Nawet żadnego oznaczenia niema.



Miejsce na obóz. Wokół żywego ducha. Rozbijamy namioty. I nagle się okazuje, że tu ktoś siedzi, tam ktoś siedzi.. tam ktoś idzie.. Nie wiem, skąd ci ludzie się tutaj biorą..


Ciasny most. ;)


Północna część Maroka, niedaleko Morza Śródziemnego. Prowincja, w której na własny użytek można hodować marihuanę. Zatem wszelkie góry i pola, jak ręką sięgnąć zielone.





Busy wyprzedzają, otwierają drzwi i w trakcie jazdy naganiają do kupienia towaru. Podjeżdżają bokiem T4, odsuwają drzwi i naganiają. O tym, co się dzieje na poboczach nawet już nie wspominam.


Wyschnięta rzeka. Zjeżdżamy.


Tutaj sobie jechaliśmy. Dnem wyschniętej rzeki, po żwirze i kamieniach. Aż z za głazów wyskoczyły do nas dzieci. Ale nie dzieci z zabawkami z przedszkola. Tylko złe dzieci. Ze złymi minami i kamieniami w rękach. Było ich z kilkanaście co najmniej. Kamienie zaczęły lecieć w naszą stronę. Więc gaz i przed siebie. A przed nami? Rzeka! Nie wiem, czy te dzieciaki było głodne, czy po prostu stawiały na ilość, ale lepiej było spindalać. Więc gaz opór i przez rzekę. Ludwik jechał przede mną i tylko tworzył wodny korytarz, w którym posuwałem się ja a za mną Paweł. Woda lekko zakryła mi silnik. Było głęboko, ale dobrze, że tej wody nie było z metr. Przejechaliśmy. Małoletnia banda została po drugiej stronie. Trochę bałaganu by mogli narobić, jakby dopadli. A trzepnąć którego w ramach odstraszenie też było ryzykowne, bo mogliby zaraz zjawić się dorośli. I by było gorzej.

Śródziemne. Od południa.



Mają rozmach. Za jakiś czas będzie tutaj droga z nieziemskimi widokami na morze.





Kemping. Ostatni w Maroku. Plan zakłada, że jutro przeprawiamy się do Europy.

Na kempingu oblężenie przez koty.

Coca Cola była po arabsku Fanta po łacińsku, ale Pepsi znowu po arabsku.

Koniec Maroka. Trzeba wydać nadmiar kasy wyciągniętej z bankomatu, bo w Europie nigdzie tego nie sprzedasz. Nic z tym nie zrobisz.

Poszliśmy więc do restauracji i zamówiliśmy losową pizzę. Przyszła pizza.. z rybami! Takimi wielkości szprotek, ułożonymi po jednej na każdym kawałku.

Prom powrotny.


Handlarze na granicy. Albo uchodźcy.


Ten podjazd całkiem zmyślnie się rozkłada.



Żegnamy Maroko.

Żegnamy.

Niżej kilka zdjęć z Maroka z aparatu Pawła. Tutaj Francuz, który jechał do Senegalu. Przewodniczył nam przez pierwsze kilometry po obcym lądzie.


Plaża na pierwszym kempingu.







Wbrew pozorom, wielbłądów było niewiele. Poza Saharą, można powiedzieć, że pojedyncze sztuki.

Skwar.

Ja. I wielbłądy o świcie.


Stacja benzynowa.

Śniadanie i kury chodzące po kempingu.

Woda mineralna.

Pola kaktusów.



Naciąg spadniętego łańcucha. ;)

To zdjęcie wywołałem sobie u fotografa. I mam je w ramce.





Sześciopasmowe szutry nad Morzem Śródziemnym.

Marokańskie pieczątki w paszporcie.

Europa! Po tygodniu spędzonym w Maroku, w Hiszpanii czuję się trochę jak w domu.





Dziki obóz namiotowy w krzakach i dzikich chaszczach.


Zielsko ciągnie się po drodze.







Drugi nocleg na ziemi, obok drogi. W Hiszpanii jest sporo takich fajnych zatoczek, coś na wzór parkingu, który oddziela od drogi naturalny kawał ziemi. Niektóre takie zatoczki są jeszcze oszlabanowane. Miejsce na awaryjny dziki nocleg w sam raz.

Dzikusy dopadły europejski market.

Oczko się odlepiło. Temu misiu.

Takimi skutrami się jeździ w Espa.




W końcu kemping. Hiszpania nad Śródziemnym. 10 eurów. Bardzo fajny, przy samej plaży. Co powiecie na takiego campera? Ze Smartem w środku?




Hiszpania się kończy. Zaczynają się Pireneje.


Chciałem wybrać jakąś nową drogę przez góry, bo ostatnia w tą stronę była fajna. Ale Ludwik nie był w Andorze, a trasa górami też jest dobra, więc pojechaliśmy przez Andorę.






Drugi raz pod tą samą tablicą. Drugi raz tym samym motocyklem. Dwa lata temu nie spodziewałbym się.






Zjazd z Pirenejów. France.



Takie cuś i to u Franców.

Jeden z lepszych dzikich noclegów. Tutaj rozdzielamy się z Ludwikiem. Ludwikowi kończy się urlop i wraca na tranzytowy szlak do Polski. Dalej jadę z Pawłem.






Nim Ludwik pojechał w swoją stronę, dał nam cynk na ciekawą trasę we Francach. Wiadukt Millau. Najwyższy wiadukt w Europie. I bardzo długi. Droga na wiadukcie ma 2,5km długości.

Fajnie się jedzie. Tylko podmuchy wiatru są uderzające.

Bramki wyjazdowe. Wiadukt jest płatny.


Dziki nocleg na jakiejś polance. Kiedyś chyba tutaj był parking samochodowy, ale jakoś przestał być używany.


Jeszcze Marokański serek. Z tych wszystkich znaczków znam tylko "5". Ale nie wiem, czego 5. 5 Kawałków?

Trzasnął mi stelaż w namiocie. Szeroka taśma i niema mocnych. Awaryjnie wystarczy.

A parking przestał być używany, bo.. trochę wjazdu odpadło..






Wietrzny nocleg. Wietrzny dzień.



Mini Notre-Dame. ;) Trafiona gdzieś przypadkiem po drodze.









Rzepakowe pola mówią mi, że już niedaleko.


Kolejny nocleg na skraju lasu przy polu. To najlepsze dzikie miejsca noclegowe występujące regularnie. We Francji w szczególności.


Problem ze znalezieniem noclegu. Noc nas zastała na autostradzie.



Koniec Franców, u stóp gór.


Szwitzerndghdrland


Czyli Szwajcary!












Szukając noclegu natrafiliśmy na takie stado gapiów.



W Szwajcarii był chyba największy problem z dzikim noclegiem. W końcu zatrzymaliśmy się na bocznej drodze przy ściętych balach drzewa. Było już po zmroku.










Koniec Szwajtzardtlandów. Wjeżdżamy do Liechdteijnsztejnów.


Tutaj rozdzielam się z Pawłem, któremu kończy się urlop i musi wracać do domu. A ja? Ja jadę dalej. Dobrze jest mieć wolne bez urlopu, nie?


..gorzej jest wrócić do domu i niemieć roboty..

Księstwo. zielone autobusy. Nawet ładnie u nich jest.




Aułstria.





Wybrałem sobie drogę przez Alpy. Niech sobie na nie popatrzę.


Fajna droga. Opłaciła się.



Ostatnia wymiana oleju i bańka 4l pusta. Więc na kufer, linami i szukam jakiegoś kosza na śmieci.





Przerwa na lunch.

Co tak kopci?! W Europie?! W Austrii?!



Czechy. Już z rozpędu jadę do domu.

Kawałek Niemieckiej ziemi.

I niemieckiego lasu.

Wjechałem na autostradę a tam taka ulewa, jaką rzadko w ogóle można zobaczyć. Oberwanie chmury. Na autostradzie. Pierwszy raz widziałem, żeby na autostradzie, akurat tutaj na przeciwległym pasie, przewaliło się na jezdnię drzewo. Błyskawicznie zrobił się korek. Tak dmuchało. I tak lało.


Przemokłem do gaci. Dzwonię do Pawła, który od trzech dni jest w domu, że muszę się do niego ewakuować, bo płynę cały od góry do dołu.

Następnego dnia wyruszyłem w ostatni odcinek drogi. Lubań - Warszawa. 520km.


Przerwa. Dobrze się spisał Romecik. Choć napęd już ledwo zipie. Pewnie od tej pustyni w Maroku.

Koło odsunięte na maxa.

W tym miejscu, stojąc na postoju mało nie władowałem Rometa do rowu. Zatrzymałem się przy tablicy, żeby zrobić zdjęcie. Zacząłem stawiać motocykl na stopkach centralnych i niezauważenie lewa stopka stanęła na asfalcie a prawa na miękkiej ziemi. Romet jest lekki, ale z bagażami, z zaskoczenia i w stanie zmęczenia ledwo co udało mi się go utrzymać w pionie, gdy chylił się w kierunku rowu.


Na przedniej gumie podróż zrobiła niewielkie wrażenie.

Tylna się zjechała mocniej. Po powrocie będę musiał ją wymienić. Ale jak na oponę z 1995 roku, jeździła perfekcyjnie.

W nocy dojeżdżam pod dom. Pod mój Warszawski Pekin.



Na koniec kilka zdjęć z Pawłowego aparatu. Tutaj nocleg w Hiszpanii.

Szukanie noclegu we Francji zaszło nocą.

Elektrownia słoneczna w Hiszpanii.

Kemping w Hiszpanii, na którym za kawałek kabanosa kupiłem psią ochronę obozu.