czwartek, 5 sierpnia 2010

Beskidy Sądeckie z plecakiem

01...05.08.2010 (5 dni), 35km

          Krótki, z pozoru nieszczególny wyjazd z plecakiem i gitarą w góry. Było trochę chodzenia po szlakach, było słońce, deszcz i mgła. Było dużo grania i śpiewania. Jednym słowem, fajnie było.


Umówiłem się z Beatą z Raciborza pod Beskidem Niskim. Najkrótsze możliwe połączenie to dwa pociągi i dwa busy. Pierwszy bus w Warszawie Zachodniej.


Potem pociągiem z Krakowa do Tarnowa.

A potem pociągiem z Tarnowa do Nowego Sącza..

Długie ramie.

W końcu na dworcu w Nowym Sączu, już wieczorem nadal tego samego dnia spotkałem się z Beatą, która czekała na mnie ze trzy godziny. A przyjechała z Raciborza, z którego też nie było żadnego prostego połączenia. Jednak Nowy Sącz to nie koniec na dzisiaj. Tutaj już wspólnie znaleźliśmy już miejski autobus do Wierchomli.

Ale Wierchomla to też nie koniec na ten dzień! W Wierchomli przy zapadającym zmroku poszliśmy pieszo na szlak. W góry. Dopiero po zmroku, gdzieś na polanie rozbiliśmy namiot.





Miejsce trafiło się całkiem dobre. Nawet strumień płynie z wolna.


Pajęczyna.


Ma ten pajączek krzepę.




Przejście przez powalony konar. Niczym Copperfield przez Mur Chiński.







Bacówka. Piwko i naleśniki. Na dzisiaj koniec wędrówki.

Namiot leci!




Widok iście Bieszczadzki. Pogoda doskonała.






Przy dobrej pogodzie nawet widać Rysy.









Schronisko na Hali Łabowskiej. Namiot rozbiliśmy na górce obok z takim właśnie widokiem.

Na kolację poszliśmy do schroniska. Kluczem dalszego biegu zdarzeń było to, że wziąłem ze sobą gitarę..






Po spacyfikowaniu przez dziewczyny mojego śpiewnika, biesiada rozkręciła się na dobre.


Siedzieliśmy tak do nocy, w trakcie czego zaczął lać deszcz. Ale to takie oberwanie chmury, że się w głowie nie mieści. Takie, jak to w górach potrafi się zdarzyć. Takie, że w pewnej chwili było 'łup!' I wysiadł cały prąd. Więc na stół poszły świeczki i biesiady ciąg dalszy.


Nad ranem świat spowity mgłą. Namiot stał całą noc na dworze, rano poszedłem go zwinąć.


Schroniskowy piesek. ;)

Namiot przetrwał burzę. Prąd nie przetrwał. A namiot przetrwał.


Góry to takie miejsce, gdzie nawet w złą pogodę jest ekstra klimat. Pożegnaliśmy się z dziewczynami ze schroniska i z grupą, którą tam poznaliśmy i poszliśmy dalej na szlak.



Zza drzew wyłaniają się elfy..



Instruktor survivalu, pseudonim 'mnich'.




Pogoda była kiepska cały dzień ale gdy doszliśmy do kolejnego schroniska, spotkaliśmy w nim chłopaków, z którymi śpiewaliśmy zeszłej nocy na Hali Łabowskiej!


I taj mijał kolejny długi wieczór..


Tego dnia już wyszliśmy razem w grupie.





Zeszliśmy do Krynicy-Zdroju, gdzie złapaliśmy transport do Krakowa.

W Krakowie Beata pojechała do Raciborza a ja z resztą ekipy do Warszawy. Bite 3 godziny w pociągu graliśmy w karty. Fajny to był wyjazd. Choć zapowiadał się niepozornie. Góry piechotą mają swoją magię.